Blog

  • Milion nowych dni

    Był późny październikowy wieczór. W naszej pakamerze na dobre rozkręcała się kolejna popijawa. Imieniny świętował Janusz, jeden ze starszych stażem członków klubu. Jak każe niepisana tradycja, zameldowaliśmy się w wpisowymi półlitrówkami zamiast kwiatków, solenizant z pomocą pani Jadzi przygotował jakieś kanapeczki i od razu zrobiło się wesoło. Towarzystwo było całkiem sympatyczne, czułem się wśród nich lubiany i akceptowany, byłem więc zupełnie na luzie – w zasadzie nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne. Wcześniej zaliczyłem już w kiblu jakiegoś brunecika i teraz mogłem obserwować wnętrze łaźni bez normalnego w takich sytuacjach napięcia. Wśród kręcących się tam jak na wystawie burdelu mężczyzn widać było to samo co zwykle “barachło” – w każdym razie nic szczególnie ekscytującego. Chociaż… Moją uwagę przyciągnął sympatyczny blondasek, młodziutki, choć już nie nastolatek, mógł mieć dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Nie widziałem go tu dotychczas, był w łaźni chyba po raz pierwszy. Wyglądał zresztą na nowicjusza, choć nie do końca zachowywał się po debiutancku – był bardziej od tamtych szczeniaków rozluźniony, nie chował się po kątach, nie uciekał spojrzeniem. A równocześnie zachowywał się wyjątkowo jak na takie przypadki powściągliwie: nie łapał od razu pierwszych okazji. Wyraźnie jednak było widać, że nie przyszedł tutaj przez pomyłkę. Spodobał mi się, był taki inny od tego, co obserwuje się w tym ludzkim maglu na co dzień, że aż żal było taki okaz od razu zmarnować. Doświadczenia łaźniowe wskazywały, że bez względu na jego ewentualne walory, bez względu na jego obecne opory i zahamowania, skończy się wszystko jak zwykle, bo on już był zdecydowany, dokładnie wiedział, czego chce… Ale, na litość boską, cóż tu może znaleźć?

    Z upływem czasu atmosfera w naszym pokoiku rozgrzewała się dosłownie i w przenośni. Z coraz większym zainteresowaniem popatrywałem na “mojego” debiutanta, który nadal krążył samotny. Dość miałem już w czubie, więc bez dodatkowych podchodów demonstracyjnie podszedłem do niego i powiedziałem bez zastanowienia:
    – Jeśli nie zorganizujesz sobie dzisiaj czegoś lepszego, to zapraszam cię do siebie, powiedzmy na kawę. Za pół godziny będę czekał na ciebie w szatni. Jestem Marek.

    Sam byłem zaskoczony swoją odwagą i bezczelną jednoznacznością złożonej propozycji. Nawet nie spojrzałem na niego, żeby zobaczyć reakcję, po prostu odwróciłem się i wróciłem do pakamery witany kpiącymi uśmieszkami. Pomyślałem, że chyba mają rację, że na pewno nic z tego nie będzie. Dlaczego małolat miałby wybrać właśnie mnie? Jednak kiedy w pół godziny później ubierałem się w szatni, ze zdziwieniem usłyszałem za sobą jego głos.
    – Co z tą kawą, podtrzymujesz zaproszenie?

    Posadziłem go fotelu, zrobiłem kawę, nalałem po kieliszku, włączyłem cichutką muzyczkę i sam usiadłem naprzeciw… Znowu obserwowałem go, ale teraz już lekko rozbawiony, bo nareszcie wyłaziło z niego napięcie. Bał się? A przyjść do obcego faceta, do obcego mieszkania to się nie bał! Boże, te szczeniaki, głupie pchane pożądaniem szczeniaki.
    – Słuchaj Paweł, że jesteś sympatycznym chłopcem, to już wiem, ale chciałem wiedzieć o tobie coś więcej. Opowiesz mi?
    – A co chcesz wiedzieć?
    – Wszystko, co zechcesz mi powiedzieć.

    Spojrzał na mnie zdziwiony, ale posłusznie zaczął mówić. Śmieszył mnie trochę, kiedy w punktach referował to, co jego zdaniem było najważniejsze: że ma dwadzieścia dwa lata, że jest technikiem łączności, że mieszka z rodzicami i siostrą. To był inteligentny chłopak i dość szybko wyczuł, że ankieta personalna nie jest tym, co interesuje mnie najbardziej. Sam nie wiem po co, ale chciałem wyciągnąć z niego ukrytą pod suchymi faktami prawdę. Zorientowałem się, że w luźnej opowieści o swoim życiu najczęściej wracał do spraw domowych. Wtedy nie rozumiałem, dlaczego. Teraz już wiem, że zupełnie podświadomie opowiadał mi o tym, co stanowiło dla niego największy problem. Boże, jak ja to znałem. Też przecież straciłem dom tylko dlatego, że nikt mnie w nim nie chciał rozumieć. Sytuacja Pawła była o tyle trudniejsza, że on nie miał dokąd uciec.

    Zrodziła się z tego poważna dyskusja o życiu. Nasze postawy i poglądy były bardzo zbieżne, a przecież ja włożyłem w ten interes kilka lat szarpaniny, wiele buntów aż do próby samobójstwa włącznie. Tymczasem on wiedział to już teraz, gdzieś na pierwszym etapie swojego dorosłego życia. Intuicja?
    – O cholera, muszę wracać!
    – Możesz zostać, jeśli chcesz, mam jeszcze jedno łóżko, wcale nie musiałbyś spać ze mną.
    – Naprawdę muszę już iść. Gdybym jednak mógł zostać – uśmiechnął się – to wolałbym spać razem z tobą.

    Dopiero później zorientowałem się, że przy pożegnaniu nie daliśmy sobie namiarów na siebie. Tak, to jest zgodne z zasadą półanonimowości, ale przecież to spotkanie było inne, niż by wynikało z obowiązujących w naszym światku reguł. Trzeba więc było złamać i tę regułę – szkoda, że tak się nie stało.

    Normalnym skutkiem nieprzespanej nocy było to, że w pracy ledwo trzymałem się na nogach. Mniej normalne było natomiast, że nie potrafiłem się w ogóle skupić, moje myśli cały czas krążyły wokół niebieskookiego blondyna. Wiedziałem o nim już tak wiele, a nic takiego, co pozwoliłoby mi go znaleźć. Technik łączności może w zasadzie pracować wszędzie, nawet w mojej kopalni. W nocy po prostu powiedział “dziękuję” i wyszedł. Zupełnie nieoczekiwanie znalazłem się teraz w dość dziwnym stanie. Dotychczas wszystko było uporządkowane i jasne, na nic i na nikogo od dawna już nie czekałem. Wystarczały mi łaźniowe zdobycze, krótkotrwałe ekstazy i święty spokój. Teraz nagle spotkałem Pawła. Wracałem do domu bardzo zmęczony, jednak całe to zmęczenie minęło momentalnie, kiedy w drzwiach mieszkania zobaczyłem małą karteczkę. Wiedziałem, kto ją zostawił, zanim jeszcze po nią sięgnąłem. “Jak widzisz, zapamiętałem drogę. Chciałbym dokończyć naszą rozmowę. Przyjdę około 18.00. Bądź w domu, nie uciekaj, bardzo Cię o to proszę – P.”

    A więc wrócił tutaj, wrócił z własnej woli, to jest najważniejsze. Wiedziałem, że w tym szczeniaku jest coś cennego, wiedziałem, że mój dzisiejszy niepokój nie był bezpodstawny. Kiedy punktualnie o szóstej zadzwonił dzwonek, nie mogłem się opanować i wręcz podbiegłem, żeby otworzyć mu drzwi.
    – Jestem Paweł, pamiętasz?
    – A myślisz, że mógłbym zapomnieć?

    Od tego dnia zmieniło się moje życie. Paweł stał się w moim domu stałym bywalcem, a z czasem już prawie domownikiem. Przychodził często, bywały tygodnie, że widywaliśmy się codziennie. Dzięki niemu w moje dotychczas tak puste mieszkanie wstąpiło życie i od dawna już nie widziana w nim wesołość. A przede wszystkim czułem, że od chwili poznania Pawła zacząłem żyć po prostu normalnie. Do łaźni prawie w ogóle nie zaglądałem.

    To był rzeczywiście niezwykły chłopak. Tak inny, tak nie pasujący do wszelkich schematów, że czasami sam nie mogłem uwierzyć, że znalazłem go w tak podłym miejscu. Dręczyło mnie to, więc kiedyś spytałem go prosto z mostu:
    – Słuchaj, czego ty właściwie szukałeś wtedy w tej łaźni?
    – Jak to czego? Ciebie.
    – W łaźni?
    – Skoro nie znalazłem ciebie w żadnym innym bardziej przyzwoitym miejscu, spróbowałem właśnie tam. I co, może źle zrobiłem? To przecież nie nasza wina, że czasami jedynym dla nas podparciem okazuje się być brzytwa.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    ANTONI ROMANOWICZ
    (Oficyna Wydawnicza “Delta” 1992)

  • Moj Giovanni

    Był to wielki skandal. Gdybyście byli państwo wtedy w Paryżu, musielibyście z pewnością o nim słyszeć, jak też zauważyć zdjęcia Giovanniego, które wszystkie gazety opublikowały natychmiast po jego ucieczce. Artykuły na pierwszych stronach poświęcone były morderstwu, rozprawiano o nim, wiele lokali w stylu baru Guillaume’a zamknięto. (Nie na długo zresztą.) Policjanci w cywilu przeczesywali dzielnicę, kontrolowali dokumenty, bary oczyszczono z tapettes. Poszukiwania Giovanniego nie dawały jednak rezultatów. Wszystkie poszlaki, a w szczególności fakt jego zniknięcia, wskazywały, że to on był mordercą. Podobny skandal, zanim przycichnie, zawsze grozi wstrząsem posadom państwa. Należy więc koniecznie możliwie prędko znaleźć jakieś wyjaśnienie, jakieś rozwiązanie i jakąś ofiarę. Większość mężczyzn zatrzymanych w związku z tym przestępstwem, nie została aresztowana pod zarzutem popełnienia mordu. Aresztowano ich za to, co Francuzi z delikatnością, moim zdaniem sardoniczną, określają les gouts particuliers. Takie “upodobania” nie są co prawda we Francji karalne, ale mimo to zdecydowanie potępiane przez gros społeczeństwa, które z absolutnym brakiem sympatii odnosi się do przywódców narodu i wszystkich “lepiej urodzonych”. Kiedy znaleziono zwłoki Guillaume’a, przerazili się nie tylko chłopcy trudniący się uliczną prostytucją. Znacznie bardziej od nich bali się mężczyźni, którzy włóczą się ulicach, aby ich sobie kupić, i których kariery, pozycje i plany życiowe zostałyby zagrożone, gdyby wyszły na jaw ich skłonności. Ojcowie rodzin, synowie z dobrych domów, chutliwi awanturnicy z Belleville zainteresowani byli jak najbardziej, aby całą aferę jak najszybciej zakończono, by wszystko mogło wrócić do normy i aby srogi bicz publicznej moralności nie spadł na ich grzbiety. Dopóki trwało śledztwo, nie wiedzieli, jaką mają obrać postawę: głośno krzyczeć, że są męczennikami, czy pozostać tymi, którymi w gruncie rzeczy są – zwykłymi obywatelami wstrząśniętymi do głębi zbrodnią i niecierpliwie czekającymi, aby sprawiedliwości stało się zadość i ład moralny w kraju został przywrócony.

    Dobrze się składało, że Giovanni był cudzoziemcem. Podczas, gdy wciąż pozostawał na wolności, prasa, jakby za cichą zgodą, z każdym dniem atakowała go coraz obelżywiej, coraz cieplej zaś odnosiła się do osoby Guillaume’a. Przypominano, że razem z Guillaume’em wymarł jeden z najstarszych rodów Francji: w niedzielnych dodatkach rozpisywano się o jego rodzinie, jego stara arystokratyczna matka, która, nawiasem mówiąc, nie dożyła końca procesu, zapewniała o rzetelności syna, ubolewała nad rozległą korupcją we Francji, co sprawia, że tego rodzaju zbrodnia może tak długo pozostawać nie ukarana. Społeczeństwo, oczywiście, bardziej niż ochoczo zgadzało się z tą opinią. Nie było to tak niewiarygodne, jak mi się z pewnością zdawało, ale nazwisko Guillaume’a zaczęto w fantastyczny sposób kojarzyć z historią Francji, z francuskim honorem i francuską chwałą i niemal stało się symbolem francuskiej męskości.
    – Posłuchaj – rzekłem do Helli. – On był tylko wstrętnym starym pedałem. Oto czym był naprawdę.
    – Tak, tylko skąd mogą to wiedzieć czytelnicy gazet? Jeśli był pedałem, to na pewno tego nie rozgłaszał, towarzystwo zaś, w którym się obracał, stanowiło zamknięty krąg.
    – Ależ ktoś to wiedział. Spośród tych, którzy wypisują podobne bzdury, wielu musi to wiedzieć.
    – Nie ma chyba sensu oczerniać zmarłego – odparła spokojnie Hella.
    – Czy nie należy powiedzieć prawdy?
    – Mówią przecież prawdę. Pochodził z bardzo ważnego rodu i został zamordowany. Wiem, o co tobie chodzi. Jest też inna prawda, której się nie wyjawia. Gazety tego nie robią, nie są od tego.
    – Biedny, biedny, biedny Giovanni – westchnąłem. – Myślisz, że on to zrobił?
    – Nie wiem. W każdym razie na to wygląda. Był tam owej nocy. Widziano go, jak wchodził na górę, a nikt sobie nie przypomina, żeby schodził na dół.
    – Czy on tej nocy tam pracował?
    – Chyba nie. Wstąpił na drinka. Widocznie Guillaume i on znowu się przyjaźnili.
    – W czasie mojej nieobecności zawarłeś naprawdę dziwaczne znajomości.
    – Nie uważałabyś ich za tak dziwaczne, gdyby nie doszło do morderstwa. Poza tym nikt z tych ludzi nie był moim przyjacielem, z wyjątkiem Giovanniego.
    – Mieszkałeś z nim. Powinieneś wiedzieć, czy jest zdolny do popełnienia morderstwa.
    – Niby z jakiej racji? Mieszkasz ze mną. Czy ja mogę popełnić morderstwo?
    – Ty? Oczywiście że nie.
    – A skąd wiesz? Nie wiesz tego. Skąd wiesz, czy jestem taki, jak mnie widzisz?
    – Ponieważ – nachyliła się i pocałowała mnie – cię kocham.
    – Och! Ją też kochałem Giovanniego.
    – Nie tak, jak ja ciebie kocham.
    – A może ja już popełniłem morderstwo, a ty nic nie wiesz?
    – Dlaczego się tak denerwujesz?
    – Ty nie byłabyś zdenerwowana, gdyby twój przyjaciel był oskarżony o morderstwo i się ukrywał? Dlaczego dziwisz się, jestem podniecony? Co twoim zdaniem powinienem robić? Śpiewać kolędy?
    – Nie krzycz. Nie miałam pojęcia, że on dla ciebie tak wiele znaczył.
    – To taki miły chłopak – stwierdziłem w końcu. – Dręczy mnie myśl, że znalazł się w tarapatach.

    Hella podeszła i delikatnie położyła mi dłoń na ramieniu.
    – Wkrótce wyjedziemy z tego miasta, Dawidzie. Nie będziesz musiał się już tym przejmować. Przecież ludzie nieraz miewają kłopoty. Tylko sobie nie wmawiaj, że to twoja wina. To nie jest twoja wina.
    – Wiem doskonale, że to nie moja wina! – wykrzyknąłem, mój głos i wzrok Helli przywołały mnie do porządku. Z przerażeniem zauważyłem, że bliski jestem płaczu.

    Giovanni przebywał na wolności prawie tydzień. Co wieczór, i obserwowałem z okna Helli zapadający nad Paryżem zmrok, myślałem o nim, ukrywającym się gdzieś, może pod mostem, przerażonym i zziębniętym, i nie wiedzącym, co z sobą począć. Ciekaw byłem, czy znalazł choć przyjaciół, którzy by go ukryli. Zdumiewające, że w tak małym i tak dokładnie kontrolowanym przez policję mieście mógł się tak długo ukrywać. Czasami obawiałem się, że przyjdzie do mnie błagać o pomoc albo mnie zabić. Prawdopodobnie jednak uznał za niegodne prosić mnie o pomoc i bez wątpienia doszedł tymczasem do wniosku, że nie jestem wart, aby mnie zabijać. Szukałem wsparcia u Helli. Co noc starałem się pogrzebać w niej całą swoją winę i strach. Konieczność bycia aktywnym paliła mnie jak gorączka, ale jedyną formą aktywności pozostawał seks.

    Wreszcie, pewnego wczesnego ranka, schwytano Giovanniego na jednej z barek, które cumowały u brzegu rzeki. Gazety zdążyły już obwieścić, że uciekł do Argentyny, więc wielkie było zdziwienie, gdy okazało się, że nie zdołał dotrzeć dalej niż nad Sekwanę. Brak “przebojowości” nie przysporzył mu sympatii społeczeństwa. Uznano go za przestępcę najdurniejszego z durnych, za partacza. Nikt nie wątpił, że zabójstwo Guilleaume’a popełniono na tle rabunkowym. Giovanni zabrał co prawda wszystkie pieniądze, które Guillaume miał przy sobie, ale kasy w lokalu nawet nie tknął i zapewne nie przyszło mu do głowy, że w zakamarku szafy ukryty był inny portfel z wieloma tysiącami franków. Skradzione pieniądze miał przy sobie w momencie aresztowania. Nie zdołał ich wydać. Od wielu dni nic nie jadł, był wycieńczony, blady i marnie wyglądał. Jego podobizna widniała na wszystkich kioskach gazetowych w całym Paryżu. Wyglądał na nich młodo, sprawiał wrażenie oszołomionego, przerażonego i zdeprawowanego, jakby nie pojmował, że oto on, Giovanni, posunął się do tego i że dalej nie pójdzie, że szafot zakończy jego krótką drogę. Już teraz zdawał się stawać dęba i każdy cal jego ciała buntował się wobec tej lodowatej wizji. Znów odniosłem wrażenie, jak wiele razy przedtem, że szuka we mnie pomocy. Gazety doniosły nielitościwemu światu, jak żałował swego czynu, błagał o litość, zaklinał Boga i łkając przysięgał, że nie chciał tego zrobić. Z pikantnymi szczegółami poinformowano nas też “jak” to zrobił, ale nie “dlaczego”. Owe “dlaczego” było zbyt ponure, aby gazety mogły to podać, i zbyt skomplikowane, aby Giovanni potrafił to ująć w słowa.

    Byłem chyba jedyną osobą w Paryżu, która wiedziała, że on tego nie chciał zrobić, i która potrafiła ze szczegółów podawanych przez gazety wyczytać, dlaczego to zrobił. Przypomniał mi się ów wieczór, kiedy go zastałem w domu, a on opowiedział mi, w jakich okolicznościach Guillaume wyrzucił go z pracy. Znowu usłyszałem jego głos, ujrzałem jego gwałtowne ruchy i zobaczyłem jego łzy. Znałem tę brawurową odwagę, wiedziałem, że Giovanni chętnie występuje jako debrouillard, rzucając wyzwanie każdemu, widziałem, jak wkracza dumnie do baru Guillaume’a. Giovanniemu musiało się chyba wydawać po przygodzie z Jacquesem, że skończyło się jego terminowanie, że skończyła się miłość i że z Guillaume’em może uczynić wszystko, czego chce. Rzeczywiście, mógłby wszystko zrobić, ale nie mógłby wtedy być sobą. Guillaume to wiedział. Jacques nie omieszkał zapewne poinformować, że Giovanni nie żyje już z le jeune Américain. Być może wraz ze swoją świtą przybył na jedną czy dwie prywatki w domu Jacquesa. Orientował się więc, jak zapewne i całe towarzystwo, że Giovanni, będąc obecnie wolny i bez zobowiązań, rzuci się w wir hulanek i ekscesów – każdemu z nich to się zdarzyło. Musiał to być triumf dla wszystkich barze, kiedy Giovanni wparował sam do baru.

    Potrafię sobie nawet wyobrazić przebieg rozmowy:
    – Alors, tu es revenu? – mówi Guillaume z uwodzicielskim, szyderczym i wszystko mówiącym spojrzeniem.

    Giovanni zauważa, że ten nie życzy sobie, by mu przypominano jego ostatni wybuch wściekłości, i że stara się być miły. Ale twarz Guillaume’a, jego głos, zachowanie, zapach są dla Giovanniego nie do wytrzymania. Przed sobą ma prawdziwego, nie wyimaginowanego Guillaume’a. Kiedy musi się w odpowiedzi uśmiechnąć, zbiera mu się na wymioty. Guillaume jednak tego nie dostrzega i zaprasza go naturalnie na drinka.
    – Myślałem, że może potrzebujesz barmana – mówi Giovanni.
    – Czyżbyś szukał pracy? Myślałem, że twój Amerykanin kupił ci roponośne pole w Teksasie.
    – Nie. Mój Amerykanin… – robi ruch ręką – … odfrunął. – Śmieją się obaj.
    – Amerykanie zawsze fruwają. Nie można ich traktować serio – objaśnia Guillaume.
    – C’est vrai. – Giovanni wypija trunek nie patrząc w jego stronę. Wygląda na okropnie zakłopotanego i pogwizduje pewno nieświadomie, aby sobie dodać animuszu. Guillaume natomiast nie może oderwać od niego wzroku ani zapanować nad swoimi rękami.
    – Przyjdź później, jak będę zamykał. Pomówimy o tej pracy – dodaje na koniec.

    Giovanni kiwa głową i wychodzi. Wyobrażam sobie, że potem na ulicy spotyka koleżków, pije z nimi, śmieje się, stara zebrać odwagę. Mijają godziny. Wiele by dał, żeby ktoś mu powiedział, by nie wracał do Guillaume’a, nie dawał mu się dotknąć. Koledzy jednak go przekonują, że Guillaume jest bardzo bogaty i że od takiej głupiej starej cioty można wiele wycyganić, jeśli się tylko umie sprytnie postępować.

    Nikt się nie pojawia na bulwarze, kto mógłby z Giovannim porozmawiać i go poratować. Czuje, że umrze.

    Zbliża się pora, kiedy trzeba wracać do baru. Idzie tam samotnie. Przed drzwiami się waha. Najchętniej by zawrócił, uciekł. Tylko że nie ma dokąd. Patrzy wzdłuż długiej, ciemnej i krętej ulicy, jakby szukał kogoś. Nikogo nie ma. Wchodzi więc do baru. Guillaume zauważa go natychmiast i daje dyskretny znak, żeby poszedł na górę. Idzie po schodach na uginających się nogach. Stoi w pokoju Guillaume’a, pośród jego jedwabnych ubrań, szminek, perfum, i spogląda na łóżko.

    Wkrótce pojawia się Guillaume i Giovanni próbuje się uśmiechnąć. Piją. Guillaume staje się natarczywy, sflaczały i spotniały, a przy każdym dotknięciu jego ręki Giovanni coraz bardziej się wzdraga i odsuwa z wściekłością. Guillaume znika na chwilę, po czym wraca ubrany w swój pretensjonalny szlafrok. Każe Giovanniemu się rozebrać.

    W tym momencie chyba Giovanni uświadamia sobie, że dłużej tego nie zniesie, że nie zdoła się do tego zmusić. Przypomina sobie o pracy. Próbuje rozmawiać, być rzeczowy, rozsądny, ale rzeczywiście jest już za późno. Guillaume osaczył go niczym morze i myślę, że udręczony niemal do obłędu Giovanni czuje, że tonie, że został pokonany. Guillaume dopiął swego. Myślę, że gdyby do tego nie doszło, Giovanni by go chyba nie zabił. Osiągnąwszy rozkosz, podczas gdy Giovanni leży jeszcze dławiąc się, Guillaume staje się ponownie człowiekiem interesu. Spaceruje po pokoju, tam i z powrotem, przytacza doskonałe argumenty, dlaczego to nie może go zatrudnić. Wśród wszystkich tych powodów, które wymyśla, ten prawdziwy pozostaje ciągle kryty, choć obaj, każdy na swój sposób, go widzą: Giovanni, niczym gasnąca gwiazda ekranu, stracił siłę przyciągania. Wszystko o nim wiadomo, jego tajemnica została odkryta. Giovanni z pewnością to czuje, a wściekłość narastająca w nim miesiącami teraz wzbiera zwielokrotniona wspomnieniem rąk i ust Guillaume ‘a. Przez chwilę przypatruje mu się w milczeniu, następnie zaczyna krzyczeć. Guillaume nie pozostaje mu dłużny. Z każdym słowem Giovanniemu coraz bardziej huczy w głowie i czarne płatki fruwają mu przed oczami. Za to Guillaume jest w siódmym niebie i aż zaciera ręce z zadowolenia – już dawno nie otrzymał tak wiele za nic. Rozgrywa tę scenę do końca. Delektuje się tym, że twarz Giovanniego staje się purpurowa, głos ochrypły, z nie skrywaną uciechą obserwuje twardniejące mięśnie na jego szyi. Mówi coś w przeświadczeniu, że role się odwróciły. Mówi jednak o jedno zdanie za dużo, o jedną zniewagę, o jedną kpinę za dużo i w ułamku sekundy rozpoznaje po tamtym zamilknięciu, po oczach Giovanniego, że się zagalopował, że powiedział coś, czego się nie da cofnąć. Giovanni na pewno nie chciał tego zrobić. Chwycił go i zaczął bić. Przy tym dotknięciu, przy każdym ciosie czuł, jak zaczyna spadać z jego serca nieznośny ciężar. Teraz z kolei Giovanni czuł się zachwycony. W pokoju wszystko przerzucone zostało do góry nogami, tkaniny podarte na strzępy, duszno było od zapachu perfum. Guillaume usiłował wydostać się z pokoju, ale Giovanni podążał w ślad za nim, teraz z kolei Guillaume’owi przyszło się poddać. I może właśnie w tej samej chwili, gdy dopadł wreszcie drzwi i miał już nadzieję, że uda mu się uciec, Giovanni skoczył nim, złapał pasek od szlafroka i okręcił mu na szyi. Potem tylko trzymał, szlochając i odczuwając coraz większą lekkość w miarę, jak Guillaume stawał się coraz cięższy, zaciskał pętlę i przeklinał. Wreszcie Guillaume padł na podłogę i Giovanni wpadł z powrotem do swego nędznego pokoju, na ulicę, w świat, w teraźniejszość i w cień śmierci.

    Wynajęliśmy w końcu ten duży dom, a ja tymczasem uzmysłowiłem sobie, że nie mam prawa tu przyjeżdżać. Kiedy go znaleźliśmy, nie miałem nawet ochoty na oględziny. Nic innego jednak nie miałem do roboty. Nie chciało mi się robić nic innego. Zastanawiałem się, prawdę mówiąc, czy by nie zostać w Paryżu na czas procesu, a może nawet odwiedzić Giovanniego w więzieniu. Wiedziałem jednak, że to nie ma sensu. Jacques, pozostający w stałym kontakcie z adwokatem i ze mną, odwiedził Giovanniego raz i oznajmił mi to, co sam doskonale wiedziałem – że ani ja, ani nikt inny nie może już dla niego nic uczynić.

    Może chciał umrzeć. Przyznał się do morderstwa na tle rabunkowym. Prasa się rozpisywała o okolicznościach, w jakich Guillaume wyrzucił go z pracy. Z doniesień tych odnosiło się wrażenie, że Guillaume był dobrodusznym, może odrobinę ekscentrycznym filantropem i jego jedynym błędem było to, że bezwzględnemu i niewdzięcznemu awanturnikowi – Giovanniemu – okazał zbyt wiele serca. Wkrótce cała sprawa zniknęła z pierwszych stron gazet. Giovanniego zaś przeniesiono do więzienia, gdzie oczekiwał na proces.

    Poszedłem z Hellą na rozprawę. Myślałem, z całą pewnością myślałem tak na początku, że jeśli nie mogę zrobić nic dla Giovanniego, to powinienem przynajmniej zrobić coś dla Helli. Łudziłem się, że Hella uczyni też coś dla mnie. Chyba się by tak i stało, gdyby dni nie wlokły mi się tak wolno jak dni w więzieniu. Nie potrafiłem wymazać Giovanniego z pamięci i skazany byłem na informacje, których sporadycznie dostarczał mi Jacques.

    Oczekiwanie na proces Giovanniego było jedyną rzeczą, jaka przypominam sobie z tamtej jesieni. Wreszcie postawiono go przed sąd, uznano za winnego i skazano na śmierć. Przez cały zimę liczyłem dni. Rozpoczął się koszmar tego domu.

    Wiele napisano o miłości, która przeobraża się w nienawiść, o sercu stygnącym wraz z zanikiem uczucia. Zastanawiająca przemiana. Znacznie straszniejsza niż wszystko, o czym kiedykoIwiek czytałem, straszniejsza niż to, co potrafiłbym ująć w słowa.

    Teraz już nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że Hella przestała mnie interesować, jej ciało mnie już nie pociąga, a jej obecność denerwuje. Stało się to nagle – choć wydaje mi się, jakby trwało od dawna.

    Miewałem okropne sny. Czasami budziłem się na odgłos własnego krzyku, czasami budziła mnie Hella, wystraszona moimi jękami.
    – Chciałabym – powiedziała któregoś dnia – abyś powiedział mi, co cię tak dręczy. Wyduś to z siebie, pozwól sobie pomóc.

    Zmieszany potrząsnąłem głową ze smutkiem i westchnąłem. Siedzieliśmy w dużym pokoju, w którym teraz stoję. Ona siedziała w fotelu pod lampą i trzymała otwartą książkę na kolanach.
    – Jesteś kochana – rzekłem. – Nic mnie nie dręczy. To przejdzie. Po prostu chyba nerwy.
    – To Giovanni – odparła. Obserwowałem ją.
    – Czy nie myślisz przypadkiem – pytała ostrożnie – że postąpiłeś wstrętnie zostawiając go w tym pokoju? Obwiniasz się za to, co się z nim stało. Kochanie, przecież ty nie mogłeś mu w żaden sposób pomóc. Przestań się zadręczać.
    – Był taki piękny – powiedziałem. Nie chciałem tego powiedzieć. Czułem, że zaczynam się trząść. Obserwowała mnie, gdy szedłem do stołu – także wtedy stała tam butelka – napełniłem sobie kieliszek.

    Nie mogłem przestać mówić, choć się obawiałem, że lada chwila powiem za dużo. A może chciałem powiedzieć za dużo? – Mam takie uczucie, że to ja pchnąłem go pod gilotynę. Chciał, żebym został z nim w tym pokoju, błagał, żebym został. Nie mówiłem ci o tym, że tamtego wieczoru, kiedy poszedłem swoje rzeczy, strasznie się pokłóciliśmy. – Zamilkłem i pociągnąłem z kieliszka. – On się popłakał.
    – Kochał cię – rzekła Hella. – Dlaczego mi tego nie mówiłeś? Nie zdawałeś sobie z tego sprawy?

    Odwróciłem głowę. Twarz mnie paliła.
    – To nie twoja wina – powtórzyła Hella. – Nie pojmujesz tego? Nie mogłeś mu przecież zabronić zakochać się w tobie. Nie mogłeś go powstrzymać od zabójstwa tego wstrętnego człowieka.
    – Nic o tym nie wiesz – bąknąłem. – Nic o tym nie wiesz.
    – Wiem, co czujesz.
    – Nie wiesz, co ja czuję.
    – Dawidzie, nie rób przede mną uników. Proszę cię, nie rób uników. Pozwól sobie pomóc.
    – Hellu, kochanie. Wiem, że chciałabyś mi pomóc, ale musisz mieć trochę cierpliwości. Wszystko będzie w porządku.
    – Mówiłeś już tak wiele razy – stwierdziła zmęczona. Patrzyła bacznie na mnie przez chwilę, a potem spytała: – Nie uważasz, że powinniśmy wrócić do domu, Dawidzie?
    – Do domu? Po co?
    – A po co tu siedzimy? Jak długo chcesz jeszcze tu siedzieć i zamęczać się? Nic pytasz, co ja czuję w związku z tym? – Wstała i podeszła do mnie. – Proszę cię, ja chcę wrócić do domu. Chcę wyjść za mąż. Chcę mieć dzieci. Chcę, żebyśmy gdzieś zamieszkali, chcę ciebie. Dawidzie, po co marnować czas?

    Odsunąłem się od niej gwałtownie. Stała za moimi plecami nieruchomo.
    – O co chodzi, Dawidzie? Czego ty chcesz?
    – Nie wiem! Nie wiem!
    – Coś przede mną ukrywasz. Dlaczego nie mówisz prawdy? Chcę poznać prawdę!

    Odwróciłem się do niej.
    – Hellu, bądź cierpliwa, bądź cierpliwa choć przez jakiś czas.
    – Chcę być – wykrzyknęła – ale gdzie ty jesteś? Uciekasz gdzieś ode mnie i nie umiem cię odnaleźć. Gdybyś tylko pozwolił się dosięgnąć…

    Rozpłakała się. Trzymałem ją w ramionach i nie czułem nic. Całowałem jej słone łzy, szeptałem coś, nie wiem co. W chwilę później poczułem, że jej ciało napręża się, napręża, by zetknąć się z moim, i poczułem, że moje ciało się kurczy, oddala. Wiedziałem, że oto zacząłem długie spadanie. Gwałtownie odsunąłem się od niej, aż zachwiała się jak marionetka na sznurku.
    – Dawidzie, proszę cię, pozwól mi być kobietą. Jest mi obojętne, co ze mną zrobisz. Jest mi obojętne, czego zażądasz. Zapuszczę sobie włosy, przestanę palić, wyrzucę książki. – Spróbowała się uśmiechnąć, a mnie serce krwawiło z bólu. – Pozwól mi tylko być kobietą, weź mnie. To wszystko, czego pragnę. Wszystko! Reszta mnie nie obchodzi. – Przysunęła się do mnie bliżej. Stałem w bezruchu. Dotknęła mnie, uniosła głowę z rozpaczliwą i przejmująco wzruszającą ufnością. – Nie odtrącaj mnie, Dawidzie. Pozwól mi zostać z tobą.

    Pocałowała mnie, wpatrując się w moją twarz. Moje wargi były zimne. Nie czułem nic. Pocałowała mnie raz jeszcze, a ja przymknąłem oczy czując, że mocne łańcuchy wciągają mnie w ogień. Wydawało się, że moje ciało nie przebudzi się pod wpływem jej ciepła, jej natarczywości, jej rąk. A kiedy się na koniec przebudziło, ja je opuściłem. Z wysokości, gdzie powietrze wokół było zimniejsze niż lód, obserwowałem swoje ciało w ramionach obcej osoby.

    Tego samego wieczoru albo niedługo potem opuściłem śpiącą Hellę i wybrałem się samotnie do Nicei. Odwiedziłem wszystkie bary tego skrzącego się miasta i nad ranem, zaślepiony alkoholem i pożądaniem, wspiąłem się po schodach któregoś z ciemnych hotelików w towarzystwie jakiegoś marynarza. Następnego dnia okazało się, że marynarzowi jeszcze nie skończyła się przepustka i że ma w mieście przyjaciół. Złożyliśmy więc im wizytę i zostaliśmy tam na noc. Spędziliśmy wspólnie jeden, a potem drugi dzień. W ostatnią noc jego urlopu staliśmy popijając w zatłoczonym barze. Naprzeciwko wisiało lustro. Byłem porządnie pijany. Nie miałem prawie grosza przy duszy. Nagle dostrzegłem w lustrze twarz Helli. Przez chwilę myślałem, że postradałem zmysły, i obejrzałem się za siebie. Sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej, bardzo drobnej i niepozornej.

    Dłuższy czas nie odezwaliśmy się do siebie. Marynarz gapił na nas.
    – Czy ona aby nie zabłądziła? – spytał mnie w końcu. Hella spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
    – Zabłądziłam nie tylko tu – rzekła. Marynarz spojrzał na mnie.
    – No więc – zwróciłem się do Helli – teraz już wiesz.
    – Myślę, że od dawna już wiedziałam – odparła, odwróciła i zaczęła się oddalać. Chciałem pobiec za nią, ale marynarz mnie złapał.
    – Czy ty… czy ona…?

    Kiwnąłem głową. Jego twarz z otwartymi ustami wyglądała bardzo zabawnie. Puścił mnie, a ja rzuciłem się w stronę drzwi, gdzie dopadł mnie jego śmiech.

    Szliśmy długo, w milczeniu, lodowatymi ulicami. Miasto było jak wymarłe. Wydawało się niepojęte, że nastanie poranek.
    – Wracam do kraju – oznajmiła Hella. – Byłoby lepiej, abym nigdy z niego nie wyjechała.
    – Jeśli zostanę tu dłużej – wyjaśniła później tego ranka pakując walizkę – to zapomnę, co to znaczy być kobietą.

    Była okropnie lodowata, boleśnie piękna.
    – Nie sądzę, by jakakolwiek kobieta mogła o tym zapomnieć – mruknąłem.
    – Są kobiety, które zapominały, że bycie kobietą to nie tylko upokorzenie czy gorycz. Ja tego jeszcze ciągle nie zapomniałam – dorzuciła – na złość tobie. Nie zamierzam zapomnieć. Uciekam z tego domu, od ciebie, tak szybko, jak tylko taksówki, pociągi i statki mnie stąd wywiozą.

    Jej krzątanina w tym pokoju, który na początku naszego pobytu tutaj służył za naszą sypialnię, świadczyła o gorączkowym pośpiechu osoby zdecydowanej na ucieczkę. Biegała od otwartej walizki na łóżku do komody, potem do szafy. Stałem w drzwiach i patrzyłem na nią. Jak chłopczyk, który posiusiał się w majtki i stoi przed nauczycielem. Słowa, które pragnąłbym wypowiedzieć, zatykały mi jak zielska gardło i unieruchamiały usta.
    – Proszę, abyś przynajmniej w jedno uwierzyła – wykrztusiłem w końcu. – Jeśli naprawdę kogoś okłamywałem, to nie ciebie.

    Odwróciła się w moją stronę ze strasznym wyrazem twarzy.
    – To ze mną rozmawiałeś! To ze mną chciałeś przyjechać do tego okropnego domu na pustkowiu! To ze mną chciałeś się żenić!
    – Chciałem powiedzieć, że oszukiwałem siebie.
    – Ach tak? Rozumiem. To oczywiście wszystko zmienia.
    – Chciałem tylko przez to powiedzieć – krzyczałem – że nie miałem zamiaru cię skrzywdzić, choć tak wyszło.
    – Nie krzycz! – rzekła Hella. – Niedługo już mnie tu nie będzie. Możesz sobie wtedy pokrzyczeć do tych wzgórz tam, do chłopów, jak to jesteś winny, jak kochasz być winny.

    Znów zaczęła krążyć pomiędzy walizką i komodą, ale odrobinę wolniej. Włosy mima wilgotne, opadały jej na czoło, twarz spoconą. Pragnąłem wziąć ją w ramiona, pocieszyć. Lecz nie byłoby to żadne pocieszenie, tylko tortura, dla obojga.

    Nie patrzyła w moją stronę, chodząc ze wzrokiem utkwionym w poszczególne części pakowanej garderoby, jakby nie była pewna, czy do niej należą.
    – Wiedziałam o tym – powiedziała – wiedziałam. To właśnie mnie tak zawstydza. Ilekroć na mnie patrzyłeś, wiedziałam. Ilekroć leżałeś ze mną w łóżku, wiedziałam. Nie mogłeś wtedy powiedzieć mi prawdy? Nie pojmujesz, jak niewłaściwą rzeczą było czekanie, aż ja się o tym dowiem? Spychanie na mnie całego ciężaru. Miałam prawo oczekiwać, że się dowiem tego od ciebie, kobiety zawsze czekają, że to mężczyzna powie. A może nigdy o tym nie słyszałeś?

    Milczałem.
    – Nie musiałabym siedzieć tutaj tak długo, nie musiałabym się teraz zadręczać pytaniem, jak na Boga wytrzymam długą podróż do domu. Już dawno byłabym tam i tańczyłabym sobie z jakimś facetem, który próbowałby mnie uwieść. A ja dałabym się mu uwieść, dlaczego by nie? – Z uśmiechem zdziwienia spojrzała na kłąb nylonowych pończoch, zanim ostrożnie włożyła je do walizki.
    – Może wtedy o tym nie wiedziałem? Wiedziałem tylko, że muszę uciec z pokoju Giovanniego.
    – No i uciekłeś. A teraz ja uciekam. To tylko biedny Giovannni stracił głowę.

    Był to wredny dowcip, który powiedziała, aby mnie zranić. Próbowała się też złośliwie uśmiechnąć, ale to jej się nie udało.
    – Nigdy tego nie zrozumiem – rzekła na koniec podnosząc mnie wzrok, jakbym mógł jej pomóc zrozumieć. – Ten podły bandyta zniszczył ci życie. I moje także. Amerykanie powinni nigdy jeździć do Europy – chciała się uśmiechnąć, ale zaczęła płakać – bo potem nigdy nie będą szczęśliwi. A co wart jest nieszczęśliwy Amerykanin? Szczęście to wszystko, co mamy. – Łkając rzuciła się w moje ramiona po raz ostatni.
    – Nie wierz w to – szepnąłem – nie wierz. Mamy coś więcej, mieliśmy o wiele więcej. Tylko… tylko… czasami to trudno znieść.
    – Boże, tak cię kochałam! Przy każdym napotkanym mężczyźnie będę musiała myśleć o tobie. – Znów próbowała się śmiać. – Jakiś ty biedny! Jacy wy wszyscy jesteście biedni! Jaka ja jestem biedna!
    – Hellu, Hellu! Pewnego dnia, gdy będziesz szczęśliwa, spróbuj mi przebaczyć.

    Odsunęła się ode mnie.
    – Ach, ja już nawet nie wiem, co to jest szczęście. Nie wiem, co to przebaczenie. Jeśli kobiety mają być prowadzone przez mężczyzn, to co się stanie, jeśli tych mężczyzn zabraknie? Co się wtedy stanie?

    Podeszła do szafy, wyjęła z niej płaszcz, pogrzebała w torebce, znalazła puderniczkę i patrząc do małego lusterka, starannie osuszyła oczy i pomalowała sobie usta.
    – Istnieje różnica pomiędzy chłopcami i dziewczynkami, tak jak się mówi w tych małych niebieskich książeczkach. Dziewczynki pragną chłopców, ale chłopcy…! – Zatrzasnęła puderniczkę. – Nigdy w życiu nie pojmę, czego oni chcą. Teraz wiem, że nigdy mi tego nie powiedzą. Nie sądzę, żeby wiedzieli jak.

    Przygładziła włosy rękami, odgarnęła je z czoła i teraz z uszminkowanymi wargami i w grubym czarnym płaszczu wyglądała znów na kobietę zimną, wspaniałą i gorzko bezradną, przerażającą.
    – Zrób mi drinka – powiedziała. – Możemy wypić za stare dobre czasy, zanim przyjedzie taksówka. Nie, nie życzę sobie, żebyś mnie odprowadzał na dworzec. Mam nadzieję, że w drodze do Paryża i potem, przez morderczy ocean, będę mogła nieprzerwanie pić.

    Piliśmy w ciszy przygotowani, że w każdej chwili usłyszymy skrzypienie opon na żwirze. Usłyszeliśmy je wreszcie, zobaczyliśmy światła reflektorów i dobiegł nas dźwięk klaksonu uruchomionego przez szofera. Hella odstawiła kieliszek, otuliła się płaszczem i ruszyła w kierunku drzwi. Podążyłem za nią z walizką. Wspólnie z kierowcą upchnęliśmy bagaże w samochodzie; cały czas zastanawiałem się gorączkowo, co powinienem powiedzieć na pożegnanie, aby zneutralizować posmak goryczy. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Hella też nie odzywała się słowem. Stała wyprostowana pod ciemnym zimowym niebem i patrzyła przed siebie. Gdy wszystko było gotowe, podszedłem do niej.
    – Naprawdę nie chcesz, żebym pojechał z tobą na dworzec, Hellu?

    Spojrzała na mnie i wyciągnęła dłoń.
    – Żegnaj, Dawidzie.

    Pochwyciłem tę dłoń. Była zimna i sucha jak jej wargi.
    – Żegnaj, Hellu.

    Wsiadła do taksówki. Patrzyłem na samochód jadący podjazdem i wyjeżdżający na ulicę. Pomachałem w ostatnim geście pożegnania, ale Hella nie zareagowała.

    Horyzont przed moim oknem zaczyna jaśnieć, szarość nieba przemienia się w fioletowy błękit. Spakowałem walizki i posprzątałem dom. Klucze leżą przede mną na stole. Pora, żebym się przebrał. Wkrótce, gdy horyzont stanie się jeszcze jaśniejszy, pojawi się na zakręcie autobus, którym pojadę do miasteczka, na dworzec, do pociągu zmierzającego do Paryża. Nadal jednak nie mogłem ruszyć się z miejsca.

    Na stole leży też niebieska koperta – list, w którym Jacques firmuje mnie o terminie wykonania wyroku na Giovannim.

    Nalewam sobie małego drinka i obserwuję własne odbicie w szybie, które staje się coraz bledsze. Jakbym rozpływał się w nicość na własnych oczach – ten fakt zaczyna mnie bawić i uśmiecham się do siebie.

    Teraz zapewne otwierają się bramy przed Giovannim, aby w zamknąć się z łoskotem, bramy, które już nigdy potem się dla niego nie otworzą ani nie zamkną. A może jest już po wszystkim? A może się dopiero zaczyna? Może Giovanni wciąż siedzi w celi i wraz ze mną obserwuje nadejście poranka? Może właśnie teraz dochodzi go szept z końca korytarza, trzej mężczyźni w czerni zdejmują buty, jeden z nich niesie pęk kluczy. Całe więzienie jest ciche, czeka, zastygło w grozie. Trzy piętra niżej cichnie krzątanina na kamiennej posadzce, cichnie na chwilę, ktoś zapala papierosa. Czy on umrze sam? Nawet nie wiem, czy śmierć w tym kraju jest pojedynczym czy masowym aktem? I co powie księdzu?
    – Rozbierz się – coś mi mówi – już najwyższy czas.

    Przechodzę do sypialni, gdzie na łóżku leżą rzeczy, które mam włożyć. Obok stoi ciągle jeszcze otwarta walizka. Zaczynam się rozbierać. W pokoju wisi lustro, duże lustro. Widzę niezwykle wyraźnie to lustro.

    Twarz Giovanniego pojawia się przede mną jak nieoczekiwana latarnia ciemną, ciemną nocą. Oczy jego – jego oczy błyszczą jak u tygrysa, patrzą prosto przed siebie i obserwują zbliżanie się ostatniego wroga. Każdy włosek na jego ciele się jeży. Nie potrafię odczytać wyrazu jego oczu: jeśli to przerażenie, to nigdy dotąd takiego przerażenia nie widziałem, jeśli zaś udręka, to podobnej udręki jeszcze dotąd nie odczuwałem. Podchodzą, klucz obraca się w zamku. Dopadli go. Krzyknął. Patrzą na niego z dystansu. Wloką go do drzwi celi, korytarz rozciąga się przed nim jak cmentarz przeszłości, więzienie zaczyna wirować. Giovanni może zaczyna jęczeć, a może nie wydaje głosu? Podróż rozpoczyna się. A może krzyczy nadal? Krzyki odbijają się echem od kamieni i żelaza. Widzę, jak zwierają się mu nogi, usta i pośladki drżą, tajemniczy młot zaczyna walić. Poci się, a może ma skórę suchą. Ciągną go, a może idzie o własnych siłach. Ich uchwyt jest żelazny, jego ręce już do niego nie należą.

    Wzdłuż korytarza, po żelaznych schodach prowadzących do serca więzienia, a stąd do służbówki księdza. Pada na kolana. Pali się świeca, Najświętsza Dziewica spogląda na niego.

    Święta Mario, Matko Boża.

    Ręce mi się pocą, ciało staje się otępiałe, pobladłe i suche. Dostrzegam to kątem oka w lustrze.

    Święta Mario, Matko Boża.

    Żarliwie całuje krucyfiks. Ksiądz delikatnie podnosi krzyż. Potem podnoszą Giovanniego. Podróż się rozpoczyna. Ruszają w kierunku innych drzwi. Jęczy. Chce splunąć, ale zaschło mu w ustach. Nie może prosić, żeby mu pozwolono pójść za potrzebą – zresztą za kilka sekund nie będzie to mieć już żadnego znaczenia. Wie, że za drzwiami, które się zbliżają, czeka gilotyna. Te drzwi to brama, której tak długo szukał chcąc uciec z tego brudnego świata, od tego brudnego ciała.
    – Już najwyższy czas.

    Postać w lustrze zmusza mnie do odwrócenia się i spojrzenia. Dostrzegam własną postać, którą skazano na śmierć. Jest chuda, koścista i obojętna, ucieleśnienie tajemnicy. Nie wiem, co w tym ciele się tłucze, czego to ciało szuka. Zostało uwięzione w lustrze, tak jak w czasie, i zmierza ku odsłonięciu.

    Kiedy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, rozumowałem jak dziecko, myślałem jak dziecko, lecz kiedy dorosłem, porzuciłem dziecinne odruchy.

    Pragnę, aby spełniła się ta przepowiednia. Pragnę zbić lustro i być wolny. Spoglądam na swoje przyrodzenie, moje kłopotliwe przyrodzenie, i zadaję sobie pytanie, jak je można okupić, jak mógłbym uchronić je od gilotyny. Droga do grobu już się zaczęła, droga do rozkładu osiągnęła już półmetek. Jednak klucz do zbawienia, które nie może uratować mego ciała, ukryty jest we mnie.

    Drzwi są przed nim. Wokół niego panuje ciemność, a w nim samym – cisza. Potem drzwi się uchylają, a on stoi samotny i cały świat odpada od niego. Skrawek nieba w górze zdaje się krzyczeć, choć on nie słyszy żadnego dźwięku. Ziemia usuwa mu się spod nóg, zostaje rzucony na twarz, w ciemność, i rozpoczyna się jego podróż.

    Odchodzę wreszcie od lustra i przykrywam swą nagość, którą muszę utrzymać świętą, choć nigdy nie będzie tak upodlona, którą muszę wiecznie szorować solą swego żywota. Wierzę, muszę wierzyć, że wielka łaska Boga, która przywiodła mnie do tego miejsca, zdoła mnie też stąd wywieść.

    W końcu wychodzę na światło ranka i zamykam za sobą drzwi domu. Przechodzę przez drogę i wrzucam klucze do skrzynki pocztowej właścicielki. Spoglądam wzdłuż ulicy, w stronę, gdzie stoi parę osób, mężczyzn i kobiet, oczekujących na pierwszy autobus. Wyglądają na ożywionych pod budzącym się niebem, a widnokrąg za nimi zaczyna płonąć. Poranek obciąża mi barki strasznym brzemieniem nadziei, biorę niebieską kopertę, którą przysłał mi Jacques, i drę ją powoli na kawałeczki. Obserwuję, jak tańczą na wietrze, jak unosi je wiatr. Gdy jednak się odwracam i zaczynam iść w stronę czekających ludzi, wiatr odwiewa parę strzępków z powrotem ku mnie.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    JAMES BALDWIN
    (tłumaczył A. Selerowicz, Państwowy Instytut Wydawniczy 1991)

    Fragment powieści “Mój Giovanni”.

  • Nie ogladaj sie w stronę Sodomy

    Nadszedł dzień planowanej kolacji. Jim był zdenerwowany. Pokłócił się z matką, gdy kazała mu założyć płaszcz. Wściekał się na brata, gdy odkrył, że w szufladzie komody z wiecznego pióra Johna wyciekł atrament na jego ostatnią białą koszulę. Zrobiwszy karczemną awanturę, wyszedł z domu. Z bijącym sercem zapukał do drzwi państwa Mergendahl. Otworzył Bob. Wzruszony Jim podał mu rękę i nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
    – Cześć, stary! Jak się masz? – powitał go Bob. – Wejdź, proszę. Wypijmy na początek po jednym – wprowadził Jima do pokoju. – Starzy wyszli, a Sally jest na górze i robi coś przy dziecku. Jak to fajnie znowu cię widzieć! Nic się nie zmieniłeś. Jak ci się wiodło?
    – Klawo – głos Jima brzmiał ochryple, ale w końcu zdołał przecież się odezwać. Wszystko szło doskonale. – Ty też dobrze wyglądasz – i to była prawda.

    Jim z zaskoczeniem skonstatował, że zapomniał już, jak naprawdę wygląda Bob. Zawsze uważał, że zapamiętał rzeczywisty obraz przyjaciela. Ale najwidoczniej pamięć nie była obiektywna, poddawała się emocjom. Okazało się, że zapomniał, jak ciemne były rude włosy Boba, że miał piegi, że kąciki ust wznoszą się ku górze, a oczy są niebieskie jak Morze Polarne. Tylko sylwetka pozostała bez zmian: szczupły, smukły, szeroki w ramionach. Do twarzy mu było w mundurze. Siedzieli przy kominku. Bob zapomniał o podaniu drinków. On także robił remanent wspomnień. Czy pamięta wszystko?
    – Zniknąłeś jak kamfora – powiedział w końcu.
    – Ja? To ty! Pisałem list za listem, ale żaden do ciebie nie dotarł.
    – Możliwe, byłem ciągle w podróży, wiesz…
    – Tak, obaj podróżowaliśmy.
    – Widziałeś się już z Sally po powrocie?
    – Na przyjęciu świątecznym.
    – Racja. Zapomniałem. Zaprosiła cię wtedy na dzisiejszy wieczór.
    – Sally to wspaniała dziewczyna – Jim chciał to mieć za sobą.
    – Też tak uważam. Cieszę się, że się lubicie. Wtedy w szkole niezbyt za sobą przepadaliście.
    – Niezbyt, ale pamiętam, że już wtedy z nią chodziłeś.
    – A kiedy ty zamierzasz się ożenić? – znów ta stara śpiewka.
    – Nieprędko.
    – Miałbyś ochotę wrócić tu i zamieszkać?
    – Niewykluczone – odpowiedział niepewnie. – Ty też tu będziesz mieszkał?
    – Ciągle mi to kładą do głowy. Wygląda na to, że zacznę robotę z ojcem Sally w towarzystwie ubezpieczeniowym. Wszyscy twierdzą, że się nadaję.
    – A nie wolałbyś zostać na morzu?

    Bob poruszył się niespokojnie w fotelu, krzyżując swoje długie nogi.
    – Pływam już całe dziesięć lat i dorobiłem się niezłego stanowiska. Nie przyjdzie mi łatwo wrócić na ląd. Ale, jeśli Sally tego chce…
    – Ona chce, a ty?
    – Tak, ja też – Bob był agresywny, robił wrażenie rozdrażnionego. Po chwili dodał: – No, może nie aż tak…
    – Nie wiem, co w tym złego – być marynarzem. Przecież dobrze zarabiasz. Dlaczego Sally jest niezadowolona?
    – Znasz kobiety. Chcą cię mieć w pobliżu, żeby nie spuszczać z oka. Sally twierdzi, że nie czuje się mężatką, gdy jestem poza domem.
    – No więc, osiedlisz się tutaj?

    Bob ponuro przytaknął.
    – Tak, osiedlę się. Jakoś się do tego przyzwyczaję. Niech już tak zostanie. Podoba mi się rola głowy rodziny.
    – No, to ja też chyba tu zamieszkam.
    – Byłoby wspaniale. Dokładnie tak jak dawniej. Zabawne, poznałem najrozmaitsze dziewczyny, ale do żadnego faceta nie byłem tak przywiązany jak do ciebie. Fajnie byłoby mieć przynajmniej jednego kumpla w mieście. Do tenisa.
    – Tak.
    – Ale ty jesteś za dobry dla mnie. Jesteś zawodowcem, a ja latami nie grałem. Miło by było jednak znów trochę sobie pograć.

    Rozmarzył się. Jim poczuł namiastkę tryumfu. Bob wróci do niego tak łatwo i naturalnie, jak wtedy, gdy mu się oddał po raz pierwszy.
    – Jako chłopcy przeżyliśmy tu wiele pięknych chwil – powiedział w zamyśleniu Bob i spojrzał w ogień. Jim także wpatrywał się w płomienie. Tak, dokładnie tak samo było wtedy: płomienie, atmosfera ogniska. Tak, historia znowu się powtórzy. Jim był tego pewien.
    – Pięknie było – przysiągł sobie, że pierwszy nie wspomni o chacie.
    – Wiesz, czasami myślę, że byłoby dobrze, gdybyśmy razem poszli na studia. Ten pomysł z morzem nie był najlepszy, choć było fajnie. Zaciągnąłeś się na statek tylko ze względu na mnie, prawda?
    – Tak, to był jeden z powodów.
    – Nie sądzisz, że postąpiłem… postąpiliśmy niewłaściwie?

    Jim uporczywie wpatrywał się w ogień.
    – Nie – powiedział w końcu. – Postąpiliśmy tak, jak chcieliśmy. Dla ciebie było oczywiste, że chcesz zostać marynarzem, tak jak ja chciałem grać w tenisa. Nigdy nie byliśmy tacy, jak ci wszyscy ludzie tutaj, mieszczuchy… Poszliśmy w szeroki świat, a oni tego nienawidzą. Teraz wróciliśmy.

    Bob uśmiechnął się.
    – Jesteś jedyną osobą, która rozumie, dlaczego musiałem pójść w morze. Tak, postąpiliśmy słusznie. Ale czy to rzeczywiście dobry pomysł, żeby tu wracać? Potrafisz tu wrócić, zamieszkać w tym samym domu, z tymi samymi ludźmi, dzień po dniu, ciągle to samo, potrafisz?
    – Nie wiem. Po prostu nie wiem. Mnie oczywiście łatwiej. Mogę tu uczyć grać w tenisa, ale ty z pewnością nie możesz być marynarzem na lądzie. Uważam, że powinieneś postąpić tak, jak czujesz, że musisz.

    Mówiąc to, miał na myśli co innego. Bob westchnął.
    – Nie potrafię się na nic zdecydować.

    Jim chciał mu pomóc, ale nie wiedział, jak to zrobić.
    – Zaczekaj – powiedział – zaczekaj, aż się coś wydarzy. Zawsze się coś dzieje.

    Siedzieli w milczeniu przy kominku. Jim usłyszał dobiegający z pięterka przytłumiony płacz niemowlęcia. Dziecko Boba.
    – Co słychać u twojego ojca? – spytał wreszcie.
    – Umarł. Miesiąc temu.
    – Widziałeś go jeszcze za życia?
    – Nie.
    – Nie chciał się z tobą zobaczyć?
    – Ponoć postradał zmysły. Przez pięć ostatnich lat był obłąkany. Nic już nie pomagało, a poza tym, to ja nie chciałem go widzieć. Było mi wszystko jedno, czy umrze, czy nie – Bob mówił rzeczowo, bez cienia żalu.
    – Czy masz jakąś dziewczynę, Jim? – spytał znienacka.
    – Nie.
    – To do ciebie podobne. Zawsze byłeś nieśmiały wobec kobiet. Powinieneś sobie jakąś znaleźć. Skakanie z kwiatka na kwiatek męczy.
    – Może spotkam kogoś, kiedy już tu osiądę.
    – Będziemy wtedy obaj żonatymi facetami. Cholera, nigdy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś do tego dojdzie.
    – Masz rację, nigdy.
    – A za parę lat będziemy panami w średnim wieku, potem staruszkami i w końcu umrzemy.
    – Smutne, co? – zaśmiali się obaj. W pokoju pojawiła się Sally.
    – Dzień dobry, Jim.
    – Co z dzieckiem? – spytał Bob.
    – Zasnęło. Bogu dzięki! Jim nie ma nic do picia!
    – Przepraszam. Na co masz ochotę?
    – Na nic, dziękuję.
    – No, to siadajmy do kolacji – zaprosiła ich Sally. Jedzenie było dobre. Rozmawiali o ludziach z miasteczka, o ich rodzinach i wojnie we Francji. W intymnej atmosferze rodzinnej jadalni Jim rozluźnił się. Nie zmuszał się do niczego. Wszystko toczyło się zgodnie z ustalonym porządkiem. Wkrótce będzie razem z Bobem. I sam Bob doprowadzi do tego, że ich losy się połączą.
    – W maju wpadnę chyba do Nowego Jorku. Spotkajmy się i poszalejmy ostatni raz, zanim zatrzasną się za nami bramy starego więzienia – zażartował Bob. Sally uśmiechnęła się pobłażliwie.
    – Doskonale – odrzekł Jim. – Dam ci adres. Zadzwoń do mnie, jak tylko zjawisz się w mieście, zgoda?

    Tej wiosny Jim starał się pracować jak najwięcej, żeby nie myśleć o Bobie. Nie przychodziło mu to łatwo. Sprawy nie miały się najlepiej. Nadszedł i minął maj, a Bob nie dawał znaku życia. Ostatecznie zdecydował się na list do Sally. Odpowiedziała mu, że Bob wciąż jeszcze jest na morzu i narzekała bardzo z tego powodu. Na szczęście wojna dobiegła końca, więc Bob wkrótce powinien wrócić.

    W rok później rzeczywiście zjawił się w mieszkaniu Jima. Uścisnęli sobie dłonie, jakby rozstali się zaledwie wczoraj.
    – Ale masz chatę! Bomba! – Bob z uznaniem rozglądał się po wnętrzu. – Nie będzie ci żal zrezygnować z tego dla Wirginii?
    – Jeszcze z niczego nie zrezygnowałem – uśmiechnął się Jim. Bob usiadł w fotelu i wyciągnął długie nogi. Wciąż jeszcze nosił mundur.
    – Bomba mieszkanie – mruknął ponownie.
    – Kiedy idziesz do cywila?
    – Jeszcze nie wiem – Bob zmarszczył czoło. – Mam teraz szansę starać się o patent kapitański. Jak na mój wiek, to spora rzecz i nie mam ochoty z niej zrezygnować.
    – A co na to Sally?
    – Otóż to, Sally! Nie wiem naprawdę, co począć. Ona się domaga mojego powrotu do domu.
    – A ty nie chcesz?
    – Nie.
    – No to nie wracaj. To twoje życie. Jeżeli jesteś szczęśliwy pływając, to zostań przy tym. Sally nie jest pierwszą kobietą, która wyszła za mąż za marynarza.

    Bob przyznał mu rację.
    – Tak też jej mówiłem. Ale ona jest cholernie uparta i nic nie mogę wskórać. Tak samo jej rodzinka. Czasami myślę, że zależy im na tym bardziej, niż jej. Dziecko daje jej dość szczęścia. Nie wydaje mi się, żeby jej aż tak bardzo mnie brakowało.
    – Sam musisz podjąć decyzję – powiedział Jim. Chciał, żeby Bob został na statku. Nie byliby, co prawda, często razem, ale zarazem Bob byłby z dala od Sally.
    – Co powiesz na to, żebyśmy coś przekąsili?

    Poszli do włoskiej restauracji i wypili we dwójkę butelkę chianti. Niedługo krąg się zamknie.
    – Dokąd miałbyś ochotę teraz pójść? – spytał Jim, gdy skończyli jeść.
    – Bez znaczenia. Ważne tylko, żebym mógł się upić.
    – Znam tu jedną knajpkę.

    Powędrowali przez ciepłą noc w kierunku lokalu, gdzie mężczyźni polowali na mężczyzn. Jim był ciekaw reakcji Boba. Usiedli przy stoliku i zamówili butelkę whisky. W lokalu znajdowało się kilka kobiet, których obecność miała maskować specyfikę miejsca. Bob rozejrzał się wokoło.
    – Niewiele tu dziewczyn – powiedział wreszcie.
    – Tak, rzeczywiście niewiele. Masz na którąś ochotę?
    – Coś ty! – roześmiał się. – Jestem przecież żonaty. Zapomniałeś?
    – Dlatego przyprowadziłem cię właśnie tutaj, żeby cię nie kusiło.

    Popijając gawędzili. Wróciła dawna zażyłość, a to oznaczało, że przeważnie mówił Bob, a Jim przysłuchiwał się i czekał. Podczas gdy Bob opowiadał o życiu na statku, Jim obserwował zabawną sytuację rozgrywającą się przy barku. Jakiś pilot miał ochotę poderwać marynarza. Zaczną pogawędkę, będą się trącać kolanami, a potem odejdą z zarumienionymi twarzami i błyszczącymi oczami. Są młodzi, czują pociąg do młodych. Różnią się od starych, smutnych mężczyzn, też napalonych, ale nieatrakcyjnych, którzy próbują z jednym, potem z następnym chłopakiem, są przyzwyczajeni do porażek, ciągle szukają jakiegoś nadzwyczajnego młodzieńca, który lubiłby starość albo pieniądze.
    – Ta cała banda sprawia dość pedalskie wrażenie – powiedział w pewnej chwili Bob i skinął głową w kierunku barku.
    – Jak to w Nowym Jorku – Jim przestraszył się trochę.

    Co będzie, gdy Bob się tym zdenerwuje? Czyżby Jim przesadził?
    – Tak, masz rację. To prawdziwy Nowy Jork. Pełno ciot. Wszędzie ich pełno. Nawet na statku. Miałem raz kapitana tego rodzaju, ale mnie nigdy nie zaczepiał. Leciał na Murzynów. Są teraz wszędzie. Napijemy się jeszcze czegoś?

    Bob zamówił następną kolejkę, a Jim odetchnął z ulgą.
    – Znasz jakieś dziewczyny? – spytał w końcu Bob. – Tylko żeby sobie pogadać. Sally by mnie zabiła, gdybym zrobił coś więcej. Możesz mi nie wierzyć, ale spałem tylko z jedną kobietą, odkąd jestem żonaty. Niezłe, co? Chciałbym po prostu porozmawiać z kobietą.
    – Znam, ale o tej porze na pewno wszystkie są zajęte.
    – Tak, rzeczywiście już późno. Ja właściwie znam kilka, mogę spróbować do nich zadzwonić.

    Jim uznał, że lepiej będzie nie sprzeciwiać się.
    – Chodźmy do mojego hotelu – Bob wstał z miejsca. – Stamtąd zadzwonię.

    Zapłacili za trunki i wyszli z knajpy. Odprowadzały ich zazdrosne spojrzenia. Minęli Times Square. Była gorąca, bezwietrzna noc, błyskały neony. Wszędzie roiło sie od ludzi rozluźnionych swobodną powojenną atmosferą. Hotel Boba stał w bocznej ulicy. Poszli prosto do pokoju. Gdy Jim wszedł, przytłoczyła go nagle cielesna bliskość przyjaciela. Na podłodze walały się części garderoby, mokry ręcznik wisiał na drzwiach łazienki, na łóżku leżały skotłowane, pomięte prześcieradła. Mimo ostrej woni środka dezynfekującego i kurzu Jim wyczuł szczególny zapach Boba. Podnieciło go to.
    – Niezły tu burdel – powiedział Bob odruchowo. – Nie jestem zbyt porządny. Sally się wścieka, jak rozrzucam rzeczy.

    Podszedł do telefonu i zamówił kilka rozmów. Nikogo jednak nie zastał. Wreszcie z uśmiechem odłożył słuchawkę.
    – Widocznie dzisiejszej nocy jest mi przeznaczone dochować wierności żonie. Równie dobrze możemy upić się we dwóch. Damy radę, prawda? – wyciągnął z walizki butelkę i napełnił kieliszki. – Tak to się robi – wychylił swoją whisky jednym haustem.

    Jim zwilżył tylko wargi, chciał być trzeźwy. Pijąc, siedzieli w ostrym świetle gołej żarówki. Pokój tonął w nocnym upale. Ściągnęli koszule. Ciało Boba nadal było muskularne i silne, skóra gładka, jasna i w przeciwieństwie do skóry większości rudowłosych pozbawiona piegów. Duet rozpoczął się pianissimo.
    – Przypominasz sobie starą chatę? – zapytał Jim.
    – Nad rzeką? No, pewnie.
    – Dobrze nam tam było.
    – Jasne. Był tam też jakiś staw, w którym się kąpaliśmy.

    Jim przytaknął.
    – Pamiętasz, jak byliśmy tam po raz ostatni?
    – Nie, nie za bardzo.

    Czyżby mógł zapomnieć? Niemożliwe.
    – Musisz pamiętać! Ten weekend, zanim wyjechałeś na północ. Zaraz po skończeniu szkoły.
    – Ach, tak, coś mi świta. – Bob zmarszczył czoło. – Nieźle wtedy błaznowaliśmy.

    Przypomniał sobie. Zaraz się to wydarzy.
    – Tak, było przyjemnie, pamiętasz? – Bob zachichotał. – Wszyscy chłopcy w tym wieku to robią, tak mi się wydaje. Ciekawe, ale poza tym jednym razem, nigdy czegoś takiego nie robiłem.
    – Ja też nie.
    – Byliśmy wtedy dwoma małymi pedałkami – zażartował Bob.
    – Naprawdę nie robiłeś tego już z nikim?
    – Z mężczyzną? Nie, do diabła! A ty?
    – Nie.
    – Napijmy się po kielichu.

    Wkrótce obaj byli pijani. Bob powiedział, że idzie spać. Jim przyznał się do senności i zaproponował, że lepiej będzie, gdy sobie pójdzie. Bob nalegał, żeby Jim został na noc w hotelu. Rzucili ubrania na podłogę. Tylko w szortach padli na rozmemłane łóżko. Bob leżał wyciągnięty na wznak przykrywając twarz ramieniem, robił wrażenie nieprzytomnego. Jim wpatrywał się w niego: czy naprawdę zasnął? Śmiało położył rękę na jego piersiach. Skóra była dokładnie tak samo gładka, jak to zachował w pamięci. Lekko musnął pojedyncze rude włoski, rosnące wokół pępka. Powoli, ostrożnie jak podczas zabiegu chirurgicznego, zaczął rozpinać mu szorty. Bob poruszył się, ale nie przebudził. Jim rozpiął je i odsłonił gęste włosy podbrzusza, z których wyłonił się blady łup. Jim powoli wziął do ręki penis Boba. Długo, tak mu się przynajmniej zdawało, trzymał go w dłoni. Trzymał go nadal, gdy zauważył, że Bob się ocknął i patrzy na niego. Na ułamek sekundy serce Jima zamarło.
    – Co jest, do kurwy nędzy? – brutalnie zabrzmiał głos Boba.

    Jim nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Świat się zawalił. Dłoń zacisnęła się tam, gdzie była. Bob odtrącił go, ale nie mógł się poruszyć.
    – Odwal się, pedale! – zawarczał.

    To tylko zły sen, pomyślał Jim. Nic takiego nie mogło się przecież wydarzyć. Kiedy Bob uderzył go mocno w twarz, ból przywrócił mu świadomość. Upadł od tyłu, a Bob zerwał się, zatoczył po pijanemu i zaczął manipulować przy guzikach.
    – Spierdalaj stąd!

    Jim dotknął miejsca na twarzy, palącego po uderzeniu. Ciało dygotało od ciosu. Czyżby krwawił?
    – Wynoś się, słyszałeś?! – Bob zbliżył się do niego z zaciśniętymi pięściami.

    Nagle ogarnięty jednocześnie gniewem i żądzą, Jim rzucił się na niego. Zaczęli się mocować. Upadli na łóżko. Bob był silny, ale Jim silniejszy. Stękając z wysiłku, nie mogąc złapać tchu, szamotali się, okładali pięściami, kopali. Bob nie mógł poradzić sobie z Jimem. Wreszcie leżał dusząc się i charcząc, z twarzą w poduszce i wykręconą do tyłu ręką. Jim spoglądał na jego ciało. Miał ochotę go zamordować. Z premedytacją jeszcze mocniej wykręcał mu rękę. Bob krzyknął. To dodatkowo podnieciło Jima. Co robić? Zmarszczył brwi, alkohol utrudniał koncentrację. Spojrzał na dygocące pod sobą ciało, na szerokie plecy, podarte szorty, długie muskularne nogi. Ostatnie upokorzenie. Wolną ręką zerwał z niego spodenki i odsłonił białe, twarde, pozbawione owłosienia pośladki.
    – Jezu! – zajęczał Bob. – Nie, nie!

    Gdy już było po wszystkim, Jim ciężko dysząc leżał na cichym ciele, pozbawiony wszelkich uczuć. Wiedział, że krąg się zamknął. Doprowadził sprawę do końca. Wreszcie usiadł. Bob się nie ruszał. Nadal leżał z odwróconą twarzą wciskając głowę w poduszkę. Jim zaczął się ubierać. Potem podszedł do łóżka i spojrzał na człowieka, którego niezmiennie kochał przez tyle lat. Czyżby to było wszystko? Położył dłoń na spoconych ramionach Boba. Bob strącił ją. Ze strachu? Z obrzydzenia? To nie miało teraz znaczenia. Dotknął poduszki. Była mokra. Łzy? Dobrze. Bez słowa podszedł do wyjścia. Jeszcze raz odwrócił się w kierunku Boba, zgasił światło i zamknął za sobą drzwi. Wyszedł z hotelu nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd idzie.

    Długo kluczył bez celu, aż wreszcie powlókł się do jednego z tych lokali, gdzie mężczyźni szukają mężczyzn. Wszedł z postanowieniem, że będzie pił tak długo, aż wreszcie znajdzie zapomnienie.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    GORE VIDAL
    (tłumaczył A. Selerowicz, Dom Księgarski i Wydawniczy 1990)

  • Parafialny outsider

    Do Kościoła Józek wszedł jak zwykle. To znaczy najciszej, jak tylko potrafił. Mimo to kilkaset par oczu skierowało się w jego stronę. Ot, chamy – pomyślał zajmując jednocześnie miejsce w ostatniej ławce – zawsze wiedzieli, że przychodzę się modlić, a tylko ten raz zechcieli zerknąć. Posłał im najszczerszy z możliwych uśmiech i przystąpił do zwyczajowej modlitwy.

    Zamierzał udać się do spowiedzi, to i stosownej przed tym ceremoniałem modlitwy zaczął poszukiwać w książeczce do nabożeństwa. Znalazł. Zaczął się modlić. Nie wiedział czemu, ale zawsze w takiej chwili zamykał oczy, jakby wierząc, że w ten sposób szybciej uchwyci kontakt z Najwyższym. Kiedy je otworzył, tuż koło łokcia znalazł karteczkę zapisaną nieporadnie jednym słowem: pedzio. Zamierzał natychmiast wrzasnąć: NIE JESTEM ŻADEN PEDZIO! Tylko Józek.

    Nie zdążył. Koło ołtarza rozległ się dzwonek spowodowany przez jednego z małych ministrantów, a zaraz za tą czeredą przed ołtarz wyszedł proboszcz. Józek uwielbiał, może nie do przesady, patrzeć na księdza, bo był ładny. Wysoki i przystojny, choć już nie całkiem młody. Trochę, jak czasem w zadumie oceniał Józek, inny od ideału pożądanego w ogłoszeniach wyczytywanych w różnych rubrykach towarzyskich, szczególnie w gazetach sprzedawanych w ich wiosce spod lady.

    W kościele Józek zawsze siada w ostatniej ławce albo też staje przy drzwiach, bo nie cierpi, kiedy inni patrzą na niego z tyłu. Woli na innych patrzeć z tyłu. Choć teraz, ocenia, ludziom się całkiem we łbach popierdzieliło, nie patrzą na proboszcza, tylko raz po raz łby przez ramię okręcają i patrzą na niego, jedną z trzech tysięcy owiec w stadzie miejscowego duszpasterza. W końcu nie wytrzymał i z przeciągłym “yyyyyyyyyyyyyyyy” pokazał im język.

    Poskutkowało. Przestali patrzeć jak na komendę, a przy okazji kilka starych bab przywdziało obrażone miny i Józek był przekonany, że tuż po mszy zaczną na niego warczeć już na drodze kościelnej. Potrafiły o kurę, która nieopatrznie weszła w szkodę, okładać się jedna z drugą torebkami i od starych klemp i kurew zajebanych sobie ubliżać – to i jemu przyłożą. Nawet się cieszył na myśl o takim obrocie sprawy, bo będzie mógł, jak przypuszczał, na niejednej ulżyć sobie w słowach.

    Podczas kazania proboszcz robił aluzje i szukał wzrokiem Józka. Ludzie znów się gapili i dlatego pojął, że to na pewno o nim mowa. A miałem go za wartościowego człowieka – pomyślał Józek z rozgoryczeniem o proboszczu.

    Po mszy proboszcz podszedł do Józka. Z daleka kręcił z niedowierzaniem głową, choć jednocześnie starał się przywdziać skórę anioła. Pewnie po to, skonstatował Józek, żeby nie spłoszyć jagnięcia.
    – Wyspowiadasz się, Józek? – zagadnął.
    – A to dlaczego?
    – Tak trzeba. Zbyt wiele złego się u ciebie nazbierało.
    – Przecież nic złego nie zrobiłem – bronił się.
    – To tylko Bóg wie.
    – Skoro tylko Bóg, to skąd ksiądz wie?
    – Czyż nie jestem jednym z Jego pasterzy posłanym do was…
    – Chciał ksiądz powiedzieć: baranów?
    – Mniejsza o nazewnictwo.
    – A w tej spowiedzi, to co by księdza interesowało?
    – To, co interesuje całą zatroskaną społeczność naszej parafii.
    – To znaczy? I nie musi ksiądz mówić do mnie takim telewizyjnym językiem. Wolę prościej.
    – Są wyraźnie zatroskani twoim sposobem prowadzenia się.
    – Ja się prowadzę dobrze, nikomu nie wadzę.
    – Oni, to znaczy parafianie, są innego zdania i mają, tak sądzę, rację, wiele racji, powiedziałbym, że mają całkowitą rację, bo to wbrew prawom natury, a że ta jest przez Stwórcę dana, to Jego prawom w karygodny sposób się sprzeciwiłeś.
    – W takim razie – zerwał się Józek – idę do konfesjonału.
    – Możesz otworzyć duszę przede mną tutaj, w ławce.

    Józek popatrzył na proboszcza podejrzliwie. Irek, ten student, też jak chciał dobrać się do jego tyłka, to mawiał: musisz się najpierw otworzyć, bo inaczej nie dam rady wepchnąć nawet małego palca.
    – Mówiąc o tym otwarciu, ksiądz ma na myśli…? – zawiesił pytanie w próżni dla upewnienia się, czy intencje proboszcza nie pokrywają się przypadkiem z błąkającą się w zakamarkach czaszki nadzieją. Lecz klecha srodze go rozczarował.
    – Rozmowę, Józek, rozmowę, zwyczajne otwarcie wnętrza przed duszpasterzem. Rozumiesz?

    I poklepał go, prawie po ojcowsku, po ramieniu.

    Ksiądz zniknął potem na moment w zakrystii, a Józek ukląkł przed konfesjonałem. Przez cały czas myślał o ewentualnych pytaniach, które może zadać proboszcz. Przez moment utkwił spojrzenie w twarzy świętego Antoniego, bo wierzył, że ten święty może mu pomóc w opresji. Zdawało mu się przez moment, że święty głębiej nań wejrzał, jakby się uśmiechnął i nawet puścił oczko, i już, już miał zacząć sprowadzać Józka na dobrą drogę. Dobrą? Józek ocknął się raptem. Dobrą, to znaczy taką, jaką za dobrą uważała większość, czyli wszyscy parafianie. Tylko Józek dobrze wiedział, ile pruderii kryły krzyczane przez ludzi słowa.

    Po chwili zjawił się proboszcz. Józek przywdział maskę zakłopotania, jakby autentycznie żałował za to, co zrobił. Przybliżył twarz do kratki. Zaraz też począł się zastanawiać, po raz setny z rzędu, po co te kratki i jeszcze folia na nich? Kumple, gdy ich jeszcze miał, nabijali się, że aby księdzu ktoś przypadkiem do ucha nie napluł albo żeby nie było czuć bijącego z ust odoru wczorajszej bereluchy lub piwa, bo wielu parafian przed pójściem do spowiedzi miało zwyczaj wypić kilka głębszych. Zwyczajny strach. Przecież wiadomo, Bóg jest potęgą.
    – Jesteś gotowy – spytał wreszcie proboszcz, choć Józek był już przekonany, że ksiądz zrezygnuje z poznawania nowej tajemnicy, bo jak sądził, jest to dla duchownego coś nowego.
    – Jestem – odparł po namyśle.
    – Otwarty?
    – Spróbuję.
    – Zatem słucham.
    – Co by księdza interesowało?
    – Czy to prawda?
    – Że co?
    – Że jesteś…
    – Że jestem… co?

    Józek postanowił nie ułatwiać proboszczowi zadania.
    – Żeś… jak to powiadają…

    Proboszczowi to najważniejsze nie mogło przejść przez gardło, a Józek jeszcze bardziej zaparł się w sobie.
    – Nie bardzo wiem, o co księdzu chodzi…

    Proboszcz odchrząknął, zebrał resztki odwagi.
    – Jesteś pedziem – powiedział to jakoś sztucznie. (A może – pomyślał Józek – to moje uszy w ten sposób jego ton odebrały?)
    – Nieprawda.
    – Zaprzeczasz? – ksiądz nie krył oburzenia. – Wszyscy we wsi tak mówią.
    – A ja mówię – upierał się Józek – że to nieprawda!
    – Przecież widzieli?!
    – Widzieli tylko sensację dla siebie! To znaczy nic nie widzieli. Jestem po prostu człowiekiem i tyle!
    – Co?! – teraz proboszcz aż wrzasnął z oburzenia.
    – Tak! Człowiekiem.
    – Nie pedziem?
    – Nie. Tak mnie tylko nazywają. Ludzie bywają głupi i podli, choć może nie moje prawo, by ich oceniać.
    – Ale… – proboszcz nie potrafił opanować konsternacji. Niespodziewanie popadł w popłoch i zaczął się jąkać.

    Józek postanowił coś mu wyjaśnić.
    – Proszę księdza. Raz jeszcze mówię, że pedziem nie jestem. Bo cóż to znaczy być pedziem, jak to ludzie określają? To tylko słowo składające się z kilku liter. A nikt, bo jeszcze nigdzie tego nie wyczytałem, nie wyjaśnił gruntownie znaczenia tego słowa. Skończyłem tylko zawodówkę, pracuję uczciwie jako mechanik samochodowy i wiem, że z kolei pedał, bo tak też często o mnie mówią, jest częścią roweru albo innych pojazdów mechanicznych, na przykład pedał gazu. Pewnie ksiądz o tym słyszał?

    Proboszczowi puściły nerwy. Wychylił się przez drzwiczki konfesjonału i jął gromić Józka. Ten tylko zdążył obejrzeć się, czy w kościele nie znajdują się jacyś ciekawscy bądź przypadkowi gapie.
    – Józek – zaczął klecha. – Ty mi tu taniej filozofii nie uprawiaj! Wiele ludzi ze wsi widziało, jak się gziłeś z chłopem!
    – To prawda.
    – Więc dlaczego zaprzeczasz, żeś… – dodał po cichu – pedał?
    – Owszem, z chłopami, jak to ksiądz nazywa, się piep…, przepraszam, kocham – poczuł, że zabrzmiało to w tym miejscu jakoś nienaturalnie. – Ale pedałem nazywać się nie pozwolę, bo swój honor mam! Jestem człowiekiem i mam prawo kochać się, z kim chcę.
    – A wiesz, że to grzech?
    – Wiem, choć zależy, z jakiej strony to oceniać.
    – Żeby się kochać – wyjaśniał proboszcz – to trzeba to robić z kobietą, a najlepiej, bo bez grzechu, jest się w tym celu ożenić. I tobie też to radzę, skoro nie możesz pędu powstrzymać. Ożeń się, a zobaczysz, że choroba sama ci minie.
    – Jaka choroba?! Nie chcę się żenić!
    – Nie krzycz! Pan Bóg głuchy nie jest.
    – Wątpię, czy jest sens zawracać Mu głowę takimi bzdurami, gdy na świecie jest tyle wojen i gorszej niesprawiedliwości.
    – Co powiedziałeś?
    – To, co ksiądz usłyszał. Do księdza nic nie dociera.
    – Ile masz lat?
    – Dwadzieścia jeden. Z wojska przecież wyszedłem.
    – Zapomniałem.
    – To już mogę odejść?
    – Ani mi się waż.
    – Ale…
    – Ale najpierw mi wszystko opowiesz, jak na spowiedź przystało.
    – Co to księdzu da?
    – Będę miał pewność.
    – I zaspokojoną ciekawość?
    – Jak będziesz urządzał kpiny, to nie dostaniesz rozgrzeszenia.
    – To pójdę do spowiedzi gdzie indziej.
    – I nałżesz? Nie, ptaszku, przedtem wszystko tu wyśpiewasz.
    – Tak, a ksiądz będzie miał potem gotowy temat do kazania?
    – Spowiadaj się i nie irytuj mnie.
    – Bo co?
    – Bo…
    – … doniesie ksiądz moim rodzicom?
    – Doniosę.
    – A co z tajemnicą spowiedzi?
    – Cholera! Tfuj, przepraszam, Panie Boże, wybacz – proboszcz zaczął zapamiętale coś szeptać, miętosząc jednocześnie różaniec między palcami. – Już jestem spokojny.

    Józek tymczasem wpadł na pomysł perfidnej gry.
    – Co księdza konkretnie z moich kontaktów z chłopami, jak to tu nazywacie, najbardziej interesuje? – spytał.
    – Wszystko – usłyszał niemal entuzjastyczne potwierdzenie.
    – Konkretnie. Jak to się robi?
    – Nie, raczej jak do takiego grzechu doszło.
    – Zwyczajnie. Pociąg seksualny i tyle.
    – Nie czułeś żadnych sił koło siebie?
    – Jakich?
    – Chyba cię najpierw szatan omotał?
    – Nie, tylko nie potrafię się oprzeć, kiedy zaczepi mnie jakiś przystojny chłopak. Wie ksiądz, to tak jak z prostytutką, która nie może żyć..
    – Przestań! – przerwał proboszcz. – Nic z tego nie pojmuję.
    – Bo to trzeba przeżyć, proszę ojca duchownego.
    – Co mówisz?
    – Że to trzeba przeżyć. – Po chwili. – Coś jeszcze?
    – Chyba nie.
    – To mogę odejść?
    – Jeszcze nie.
    – Czego ksiądz jeszcze oczekuje?

    Proboszcz wahał się, sprawiał wrażenie zagubionego.
    – Już sam nie wiem.
    – Może – zaczął po namyśle nieśmiało Józek – ja sam księdzu jakoś pomogę?

    Proboszcz miał wyraźną ochotę na rozmowę z Józkiem, ale czas był dlań nieubłagany. Za chwilę miała się odbyć kolejna msza, ludzie powoli zapełniali kościół, więc odesłał Józka bez rozgrzeszenia.
    – To kiedy? – spytał chłopak wstając od konfesjonału i masując nieco obolałe od długiego klęczenia kolana.
    – W następną niedzielę, po ostatniej mszy popołudniowej.
    – W takim razie z Bogiem.

    Żegnając Józka proboszcz uczynił znak krzyża w powietrzu.

    Józek mieszkał z rodzicami, a właściwie to w ich domu. Życia pod jednym dachem z nimi nie miał lekkiego. Wieść o prowadzeniu się syna, choć najpóźniej, do nich też dotarła. Jak to mówią – skwitowała ze łzami w oczach matka – pod latarnią najciemniej.
    – Mamo! – oburzył się wtedy Józek. – Niech ludzie gadają o mnie, co zechcą, ale ty, jak o zwykłej kurwie, o mnie się nie wyrażaj.
    – A jak ma – wtrącił wkurzony ojciec – mówić o chłopie, który chłopom dupy daje?!!!

    Zamierzył się nawet w tym momencie pięścią na Józka, ale ten, nieźle fizycznie skonstruowany, gwałtownie chwycił za nadgarstki dłoń zamachowca i skończyło się na tym, że ojciec, z żachnięciem wyrażającym apogeum złości, dał spokój. Ów spokój potraktował na tyle poważnie, że od tamtej pory przestał się do syna odzywać, a ograniczał się jedynie do wyrażania o nim negatywnych opinii innych osób. Czynił to często tak, by Józek słyszał. Choć Józek pamiętał, że parę dni później ojciec powiedział jedno zdanie, którego sens sprowadzał się mniej więcej do słów: od tej pory obwieszczam wszystkim, że nie mam już syna!

    Józek długo potem nie potrafił dojść do ładu z myślami, nawet płakał na strychu. Pamięta jeszcze, że po tych słowach ojciec wyszedł z domu, uruchomił traktor i dokądś pojechał… Nikt nie wiedział gdzie. Tajemnica rozwiała się dopiero nad ranem, kiedy tato wrócił do domu kompletnie pijany, bez ciągnika, a stary Bączkowski przybiegł z rana do matki z informacją, że Jaś, czyli ojciec, był tak nawalony, że po pijaku parę metrów płotu mu zdewastował. Zważywszy jednak na powagę zaistniałych wcześniej okoliczności, matka – co było zaprzeczeniem wszystkich tego rodzaju sytuacji z dotychczasowych dziejów ich małżeństwa – udobruchała słowami i obietnicami Bączkowskiego, dała jeszcze na litra i sprawa rozeszła się po kościach. Zaś Bączkowski zdjął na odchodnym czapkę i rzekł:
    – Ja to rozumiem, gdyby to na mnie trafiło, pewnie bym się i powiesił. Nie zniósł, biedaczek, tego wstydu.

    Wyszło zatem na to – myślał Józek słuchając przebiegu rozmowy przez uchylone drzwi ze strychu – że ojciec został uznany we wsi za bohatera, a on, Józek, za przyczynę ojcowskiego załamania. Niejeden raz baby mówiły do matki, słyszał, że to gorsze od czyjejś śmierci. Matka tylko przytakiwała i płakała.

    Po wyjściu Bączkowskiego, ciskając przekleństwa na prawo i lewo, zniknęła w kuchni i i do uszu Józka dobiegały już tylko strzępy słów. Zresztą wolał na wszelki wypadek zniknąć w najdalszym zakątku strychu i utonąć we własnych myślach, które, jak zawsze, doprowadziły w końcu do tego, że ręka ni stąd ni zowąd lądowała na gotowym do lotu ptaku szczęścia i po paru mimochodem wykonanych ruchach powodowała wypuszczenie zgromadzonego przez noc w kroku napięcia. Józek zaraz poczuł się lepiej, swobodniej, zrelaksowany. Wytarł dokładnie ślady po wytrysku, ubrał się i zszedł na śniadanie. Ręce mu się jeszcze trzęsły, gdy matka poczęła wyrzekać, jakie katusze musi przez niego znosić.
     – Bierz – wrzeszczała co sił w gardle – przykład ze starszych braci!!! Pożenili się, mają dzieci, pracę, są wzorowymi katolikami!
    – Tylko co jakiś czas zamierzają się rozwodzić – zauważył z przekąsem Józek.
    – Ale zawsze w końcu godzą się z żonami! A ty co?!
    – Też jestem dobrym katolikiem! – hardo zapewnił Józek.
    – Jaki z ciebie katolik?! No?!!! Jaki?! Łajza i tyle!
    – Pracuję uczciwie.
    – Ale się… – nie dała rady wymówić.

    Józek dalej wymieniał swoje zalety.
    – Nie kradnę! Nie piję, nie palę.
    – Ale się z dziadostwem kurwisz!
    – Mama się liczy ze słowami, dobrze?

    Stał się, wbrew sobie nawet, nerwowy.
    – Wszystko ci wygarnę! Wiesz, jaki to wstyd dla nas? Twoi bracia mówią, że jak tylko zjadą, to ci wpierw porządnie mordę obiją.
    – Nie rozumiem. Przecież to mój problem. Co się zaś tyczy moich braci, to może im mama spokojnie powiedzieć, że mogą mnie w dupę pocałować.
    – Tatuś to nawet jeść i spać przez ciebie nie może!
    – Ja mu przecież nie zabraniam.
    – Wstyd nawet sąsiadom na oczy się pokazać.
    – Bo co?
    – Zaraz z płaczem mówią, że nas takie nieszczęście spotkało.
    – Nieszczęście i wstyd, mama mówi? – cisnął trzymany w ręku chleb na stół. – A to, że taka Jóźwiakowa czy Kurowska z każdym w krzaki na ruchanie chodzą, to jest w porządku? Każdy to mamie powie. Sam widziałem, mało, pół wsi widziało, jak na ostatniej zabawie w klubie szły się ruchać, jak same mówiły, z tymi hydraulikami.
    – Nie z hydraulikami, tylko z elektrykami – poprawiła go matka. – I nie krzycz tak, bo jeszcze ktoś ich chłopom doniesie, a po co im takie kłopoty i ludzie mają ich palcami wytykać?
    – Mamo, ale sama powiedz, czy to w porządku, że one, matki i żony, pierdolą się z obcymi?
    – Nie wyrażaj się!
    – Więc i ja będę te rzeczy robił z kim chcę i gdzie chcę!
    – Żebyś to jeszcze potajemnie… – zaczęła ubolewać matka.

    Miała w oczach łzy i z niejakim wyrzutem zaczęła wpatrywać się w stanowczą twarz syna.
    – Nikomu śledzić się nie kazałem.
    – A wstyd? – wycedziła po czasie.
    – Co, wstyd?
    – No, czy tobie nie jest wstyd?
    – Dlaczego?
    – Taka… sodomia, czy jak to tam nazywają.
    – Kontakty homoseksualne albo homoerotyczne.
    – O Matko Przenajświętsza! – krzyknęła kobieta i złapała się oburącz za głowę, jakby ta lada moment miała rozpaść się jej na dwie połowy.
    – Jedni powiadają, że ty jesteś pedzio, inni, że pedał, a teraz jeszcze i to! Nie, ja tego wszystkiego nie przeżyję!
    – Przeżyła mama porody, to i z tym da sobie radę.

    Nie wiadomo kiedy, nie zapanowawszy nad wzbierającym wichrem nerwów, ręka matki wylądowała na policzku Józka. Z sąsiedniego pokoju dało się słyszeć klaskanie ojca, na znak aprobaty, że choć tyle uszczknięto ze zżerającej go wściekłości.
    – Takimi metodami niewiele mama wskóra.
    – Z chałupy trzeba go wypierdolić!! – darł się ojciec.
    – Jak tatuś taki gieroj, to niech przyjdzie tu ze mną rozmawiać!!

    Odpowiedzią była cisza.

    Po kilku minutach szlochu, nieco aktorskiego, jak zdążył się zorientować Józek, mamie przeszło. Przyrządzając karmę dla kurcząt przystąpiła do innej w temacie rozmowy.
    – Boryccy takie nadzieje z tobą wiązali.
    – Tak? A w jakiej sprawie?
    – W sprawie Benki. Ale teraz to już przegrana sprawa.
    – Stało się coś tej ich Bence? – Józek udawał nic nie rozumiejącego.
    – Boryccy zawsze mieli nadzieję, że kiedyś się z nią ożenisz, bo nie mają na kogo gospodarstwa przepisać. Sama widziałam, ile u nich wszystkiego dobra jest.
    – Mnie – drwił Józek – z tego wszystkiego najbardziej podoba się ich mercedes.
    – A Benka? Przecież niczego jej nie brak.
    – Owszem, dużych cycków i kawałka dupy.
    – Nie bądź świnia.
    – I tak gorszym, niż mnie okrzyknęli, być już nie mogę. Poza tym dla mnie liczy się tylko szczere uczucie.
    – Nie powiesz mi chyba, matce, że to z chłopami to… miłość, że się tak wysłowię.
    – Żeby mama wiedziała.
    – Chyba zrobię tak jak ojciec.
    – Chrzanię to!

    Matka przelękła się. Zapanowała niepokojąca cisza. Józkowi też zrobiło się nieprzyjemnie. Odniósł wrażenie, że nieco przesadził.
    – Mama wybaczy, poniosło mnie nieco.

    Po czym spojrzał na zegarek, udał, że się śpieszy.
    – Na mnie już czas. Czy jeszcze chce mama czegoś?

    Przecząco pokręciła głową. Ojciec chyba domyślał się jej reakcji, bo z pokoju ponownie dobiegł nieprzyjemny krzyk.
    – Powinnaś go wypierdolić z porządnego domu! Już dawno ci to mówiłem.
    – Zostańcie z Bogiem, tato! – krzyknął Józek i czym prędzej wybiegł z domu.

    Kiedy następnego dnia wracał z pracy (dojeżdżał do pobliskiego miasteczka), na przystanku autobusowym czekał na niego dziesięcioletni szczeniak z kartką w ręku. Na pojawienie się Józka obejrzał się za siebie, a wtedy rozległ się znaczący gwizd dorosłego draba – Józek to dostrzegł – i smarkacz wręczył mu kartkę. Rozwinął papier, choć z góry przewidywał, że musi się na niej znajdować jakaś kąśliwa uwaga skierowana pod jego adresem. Była, choć tego akurat się nie spodziewał. Przez kilkanaście sekund wczytywał się w masę czułych słówek, którymi zabazgrany był ten kawałek papieru, i od razu zmiarkował, że to nieprzemyślany i prostacki żart. Uśmiechnął się, zgniótł szpargał i głośno, tak żeby całe otoczenie słyszało, poinstruował chłopca:
    – Powiedz swemu pryncypałowi, znaczy swemu panu, że jeśli, jak pisze w liście, zamierza się ze mną umówić i obciągnąć chuje, to niech najpierw poduczy się ortografii. Bo „obciągnąć” pisze się przez „ą”, a nie przez „o-en”, a „chuje” przez „ce-ha” i „u zwykłe”, a nie przez „samo ha” i „o z kreską”.

    Rosły Zygmunt, bo to on napuścił malca wraz ze swą ferajną superchłopów, stał akurat za rogiem budynku i na zapas zanosił się od śmiechu. Zakrztusił się usłyszawszy tak niespodziewaną odpowiedź. Pobladł, stał się prawie zielony ze złości. Kumple natychmiast zamilkli, a potem z niego zaczęli się śmiać.
    – Ale cię zrobił w chuja! – pokrzykiwali jeden przez drugiego.

    Zygmunt, zwolennik rozwiązywania każdej spornej kwestii przy pomocy swych wielkich jak łopata pięści, podbiegł jak szalony w stronę Józka i zamierzał ostro się z nim rozprawić.
    – O co ci chodzi? – nieco naiwnym tonem spytał zaczepiony.
    – Chcesz w ryja?! – sadził się Zygmunt.
    – Za co?
    – Obraziłeś mnie!
    – Przedtem ty mnie.
    – Czy wiesz, z kogo kpisz?
    – Wiem.
    – No i…?
    – I nic. Mam taką zasadę, że drwię tylko z tego, kto na moje drwiny zasłużył – tu pomachał Zygmuntowi zwitkiem papieru przed nosem. – Kpię z autora tego niesmacznego żartu. I jeszcze ci powiem, że mam zamiar zanieść to proboszczowi, sołtysowi i niech po całej wsi rozgłoszą, że nie jestem sam. A teraz serio, wypchaj się, Zyga, nie jesteś w moim typie.

    Kumple Zygmunta pokładali się ze śmiechu, Józkowi wyraźnie ich zachowanie dodawało skrzydeł. Był w tym momencie pełen uznania dla rozbudzonej w sobie odwagi w przeciwstawieniu się komuś, kogo zawsze się lękał i od kogo już raz dostał po zębach.
    – Już zapomniałeś – straszył Zyga przybierając pozę karateki.
    – Nie.
    – To co?
    – Nic. Przecież to ty dopraszałeś się spotkania ze mną.

    Zygmunt stracił panowanie nad sobą. Wyrwał Józkowi kartkę z ręki, a ferajna za rogiem ryczała ze śmiechu. Tymczasem Józek szedł na całość – przystawił swe usta do ucha Zygmunta i przez moment wyglądało, jakby zamierzali czule się pocałować.
    – Oszczędzę ci publicznego poniżenia – prawie szeptał. – Ale jeżeli masz naprawdę ochotę na te wszystkie rzeczy, o których piszesz w liście, to wybacz, ale sam nie dam rady. Może przyprowadzę kogoś do pomocy, we trójkę będzie nam lepiej szło.

    Zygmunt po tych słowach speszył się do tego stopnia, że stracił resztę ducha bojowego.
    – Ty chuju pierdolony! – zawołał i jak smarkach na widok mitycznego wielkoluda popędził za róg najbliższego domu. Obok rozentuzjazmowanego Józka stał tylko mały, wystraszony doręczyciel, który nic z dziejących się spraw nie mógł pojąć.
    – Masz – Józek wręczył mu kartkę wcześniej od niego otrzymaną. – Podetrzyj tym sobie tyłek, kiedy zrobisz kupę.

    Irkiem, studentem filozofii, spotykał się wieczorami. Idąc na spotkanie ubolewał, że ta sielanka – mimo solennych obietnic składanych przez Irka – nie potrwa długo, bo wakacje niebawem się zakończą. I choć Irek obiecywał, że nigdy nie zapomni i że jeszcze nigdy nie spotkał tak napalonego i żarliwego w kochaniu chłopaka, to Józek brał te słowa z rezerwą. Już raz się sparzył. Kiedy był na praktyce jako uczeń szkoły zawodowej, to poznał szałowego instruktora w średnim wieku, który, gdy już doszło do…, też obiecywał, że od tej pory będą w stałym kontakcie i że bez niego, Józka, to się chyba zabije. Lecz kiedy Józek, zaniepokojony zbyt długim milczeniem prawie doskonałego kochanka z czasów praktyki, wyruszył na jego poszukiwania, wtenczas z głęboką rozterką stwierdził, że instruktor jest żonaty, i totalna amnezja ogarnęła tę jego część umysłu, w której mieściły się wspomnienia ich miłosnych igraszek sprzed kilku miesięcy. Od tamtej pory Józek przestał wierzyć w trwałość pedalskich miłości. Chociaż… co do Irka wciąż miał nadzieję, tym bardziej, że chłopak spodobał mu się jak jeszcze żaden z dotychczas poznanych. A jak się kochał! Na samą myśl Józek dostawał erekcji.

    Irek początkowo śmiał się z problemów Józka.
    – Jesteś bezczelny. Ty sobie pojedziesz, a ja tu zostanę z tą hołotą. I tak jesteś w luksusowej sytuacji, bo nawet przez te parę tygodni nie mieszkasz wśród nich.
    – Ale u ciotki we wsi też już wiedzą.
    – I co?
    – Nic. Pojutrze stąd śmigam.
    – A ja?
    – Już ci tyle razy mówiłem. Będziemy do siebie pisywać, będę przyjeżdżał albo ty do mnie raz na jakiś czas. Chyba wierzysz, że cię kocham?

    Józek w pierwszej chwili zamierzał wypalić: a mam jakieś inne wyjście?! Nie uczynił tego jednak, tylko pocałował Irka w policzek.
    – Wierzę – odparł, choć jego odpowiedź miała niewiele z cechującego go na ogół entuzjazmu.
    – No – pocieszał Irek – rozchmurz się.
    – Wcale nie jestem smutny. Jak na razie bawię się tym, że ci ludzie mówią o mnie to, co mówią. Ale gdy mi się znudzi? Wtedy nie wiem, co będzie, nie wytrzymam tego.
    – Chyba nie zrobią ci czegoś złego?
    – Nie, bo wszyscy tutaj od lat traktują mnie jak przygłupa, a takiemu wiele uchodzi, jest najwyżej obiektem żartów.

    Jednak Irek już nie słuchał. Pochłaniała go bardziej odsłonięta szyja Józka, którą zaczął delikatnie pieścić ustami.
    – Nie tutaj – wzbraniał się Józek.
    – Czemu? Nikt przecież nie patrzy.
    – Nie wierzę im. Mam przeczucie, że od tamtego czasu bezustannie czyjeś oczy mnie śledzą.
    – To dokąd pójdziemy?
    – Tam, gdzie byliśmy wczoraj.
    – Boję się.
    – Tam jest bezpiecznie – zapewnił Józek.
    – Ale ja kiepsko pływam.

    Mimo obaw, ostatecznie Irek przystał na propozycję Józka.

    Do wysepki położonej na środku koryta rwącej rzeki dotarli na zdezelowanej łódce skradzionej jakiemuś rybakowi-amatorowi. Józek wiosłował. Płynęli w milczeniu. Zwłaszcza panicznie lękający się Irek, bo łódka w każdej chwili mogła się przewrócić.
    – Ufff – odetchnął, kiedy już byli na właściwym brzegu, a Józek wlókł łódkę po piachu, żeby nie odpłynęła.
    – Parna noc – – rzekł siadając na nagrzanym za dnia piasku. – W sam raz na kochanie.
    – I strasznie ciemno.
    – To fajnie – dodał Józek.
    – Niezupełnie. Lubię widzieć, z kim się kocham.
    – Mnie wystarczy, że czuję, a resztę domalowuję sobie wyobraźnią.
    – Jesteś cholernie wrażliwy.
    – Ty też, tylko nie zdajesz sobie z tego sprawy.

    Chwila milczenia na szukanie swych rąk.
    – Będziemy tylko rozmawiać? – Józek wyraźnie się niecierpliwił.
    – Żartujesz? – zmienionym głosem zawtórował Irek i w ułamku sekundy całym ciałem zwalił się na Józka.
    – Nie tak gwałtownie – bronił się początkowo Józek, ale po kilku sekundach bez reszty poddał się dzikim, niemal zwierzęcym pocałunkom Irka, który niemal bez wytchnienia zdzierał ubranie z kochanka, nie przestając jednocześnie obsypywać pocałunkami stopniowo odkrywanych fragmentów ciała.
    – Jak – pocałunek w ramię – dziś – prawie kąsał Józka w brzuch – dziś chcesz? – i zaczął zębami kąsać od wewnątrz uda kochanka. Robił to delikatnie, zmysłowo, co powodowało, że Józka ogarnął szał podniecenia. Uda Józka doprowadzały Irka do szału, bo jeszcze nigdy nie spotkał mężczyzny o tak gładkiej skórze, bez krzty owłosienia, którego nie znosił. Dlatego też poprosił, prawie nakazał, by Józek zgolił też owłosienie w okolicy krocza. I odtąd Irek w całkowitym zapomnieniu obraca językiem jądra i wciąż gotowego do walki rycerzyka Józka.
    – Jak chcesz? – ponowił pytanie Irek, bo lubił dogodzić kochankowi.
    – Obojętnie. Mój los – jęknął miłośnie – jest w twoich rękach.

    Irka poniosło. Niemal całkowicie pochłonął ustami Józkową laskę, a kiedy ten zaczął wierzgać biodrami, jakby zamierzał Irkowi przebić krtań, Irek przestał polerować. Był zmęczony, spocony, ale też przepełniony radością.
    – Nie ustawaj – jęczał Józek, przypominając w tej pozie męskie wcielenie istoty fatalnej lub łuk z napiętą cięciwą, gotowy do wypuszczenia strzały.

    Irek obrócił go na plecy, uniósł chwytając za biodra, tak że ten wypiął teraz swój szczupły tyłek wprost na krocze Irka.
    – Tylko błagam, ostrożnie.

    Irek był ostrożny. Wpierw językiem zwilżył otwór w pupie Józka, co sprawiło, że ten jeszcze bardziej się wyprężył, coraz głośniej przy tym popiskując. Kiedy Irek uznał, że tyłeczek był gotowy do ujeżdżania, szybkim ruchem rozpiął rozporek, uwolnił gotowe do galopu zwierzę i ostrożnie pokierował nim w przygotowany otwór. Po kilku minutach, kiedy Józek prawie wył z rozkoszy, Irek przestał ujeżdżać kochanka.
    – Teraz ty! – rozkazał. Opuścił zaraz spodnie do kolan, z tubki wycisnął trochę olejku, posmarował dziurę i niemal siłą wcisnął do swego otworu Józkowego rycerzyka, który z taką intensywnością podjął bój, że tym razem również Irek nie był w stanie powstrzymać okrzyków rozkoszy.
    – Tylko nie spuść mi się do…

    Nie musiał kończyć, bo w tym momencie Józek odwołał swego rycerza z pola walki i całą obfitość męstwa skupionego w jądrach wypuścił na plecy Irka. Józek wyciskał jeszcze z oficera resztki soków, a Irek pobiegł na brzeg i obmywał swoje przyrodzenie. Gdy wrócił, sprowadził Józka na kolana i bez ceregieli wsunął mu ptaka do ust. Starczyło mu parę ostrych suwów, by Józek mógł poczuć na języku tak lubiany smak.

    Wracali na stały ląd równie ostrożnie, jak wcześniej z niego czmychali. Milczeli. Czując bijące od Irka ciepło Józek nie mógł powstrzymać podniecenia.
    – Wiesz – mówił tuląc się do nagiego ramienia Irka – w niedzielę będę miał rozmowę z klechą, coś w rodzaju spowiedzi.
    – W jakiej sprawie? – spytał Irek niby żartobliwie.
    – W naszej.
    – Chyba mu niczego nie wygadałeś?! – Irek wpadł w popłoch. Józek był wyraźnie zaszokowany. Sądził, że jego kochanek jest odważny.
    – Uspokój się. Nic mu nie mówiłem. Wiedział od ludzi ze wsi więcej na mój temat, niż ja sam. Najprawdopodobniej gospodyni na bieżąco informuje go o plotkach, przecież mieszka we wsi. Nie musisz się niczym przejmować, i tak stąd wyjeżdżasz.
    – A ty?
    – Ja? Hmmm, póki co, to pobędę tu, a potem…? Jeszcze zobaczę.
    – Nie pogarszaj swego położenia.
    – Nie obawiaj się. W niedzielę wszystko sobie z księdzem wyjaśnimy.
    – Po co ci to? Olej ten cyrk. To samobójstwo.
    – Nie. Pójdę tam.
    – Po jaką cholerę?!
    – Prosił mnie, a ja nie potrafiłem odmówić.
    – Kto, ksiądz?
    – Tak. Chce się wszystkiego dowiedzieć.

    Irek nie potrafił oderwać spojrzenia od oblicza Józka. Intrygowała go szczera naiwność, z jaką opowiadał o proboszczu.
    – Nie obraź się, ale chwilami mam wrażenie, że jesteś niebezpieczny nawet dla samego siebie.
    – Muszę go oświecić – tłumaczył Józek z wyczuwalną w głosie ironią.
    – Po co, w dodatku jako ksiądz, ma umierać w nieświadomości?
    – Ty – zerwał się Irek, gdy wysiadali z łodzi. – A może ten twój proboszcz to…
    – …co?
    – No wiesz, taki jak ty i ja.
    – Oszalałeś?!

    Mimo to uwaga Irka przez chwilę spowodowała burzę w głowie Józka.
    – Mam do ciebie prośbę – podjął po chwili Irek. – Nie wspominaj księdzu o mnie. Wiesz, jak to jest…
    – Obiecuję.

    Przez chwilę kroczyli w milczeniu. Przystawali co kawałek, żeby nasycić się pocałunkami. Irka bezustannie nurtowała chęć spowiedzi Józka.
    – Nie rozumiem. W jaki sposób zamierzasz mu to wytłumaczyć?
    – Jeszcze sam dokładnie nie wiem, ale na pewno coś wymyślę.
    – Przyjdziesz jutro?
    – Obowiązkowo! Na całą noc.

    Znów wpadli sobie w ramiona.
    – Wiesz – zaczął Irek, nie przestając nawet na moment całować Józka – jutro musimy się tak wykochać, żebyśmy długo siebie czuli.
    – I pamiętali.

    O tym wszystkim powinieneś jak najszybciej zapomnieć! I pokajać się przed obliczem boskim, to znaczy przede mną! – krzyczał proboszcz, kiedy Józek zjawił się u niego na plebanii po zakończonych mszach. Siedząc w wygodnym fotelu żałował, że mimo wszystko tu przyszedł. Irek miał rację – przebiegło mu przez myśl. Tylko – zaraz dodał, jakby usprawiedliwiając się przed sobą – on jest daleko, a ja muszę tu pieklić się z tym całym zakłamanym otoczeniem. Tymczasem proboszcz bezustannie chodził po gabinecie, bowiem w nim podejmował Józka, przywoływał na myśl krążącą w powietrzu jaskółkę i nerwowo przygryzał paznokcie.
    – Przepraszam za to, co powiedziałem, ale ksiądz sam przecież chciał. Powiedziałem wszystko szczerze. – Po namyśle ciągnął dalej. – Co się dotyczy rozgrzeszenia, o które wcześniej prosiłem, to niech mi i to też Bóg wybaczy, nie zależy mi na nim. Już dawno wyrosłem z lęków przed karą bożą. Wobec siebie i świata jestem uczciwy, a ocena i potępianie mnie nie może leżeć w ludzkiej mocy, zatem i księdza proboszcza także.
    – Bluźnisz – skwitował proboszcz.
    – Dlatego, że nie kłamię?
    – W ogóle, całym swoim życiem.
    – Wobec tego ksiądz także. Przecież mnie ksiądz słuchał, tym samym zgrzeszył.
    Proboszcz zamilkł. Wyglądał na zakłopotanego.
    – Nie wiem, czy ksiądz rozlicza i potępia dusze tych wszystkich, którzy łajdaczą się we wsi heteroseksualnie, i to z kim popadnie, a niech ksiądz nie zapomina, że takich upadłych istot jest niemało. Wiele z nich to tak zwane przykładne i szanowane żony i matki.
    – Cóż – westchnął proboszcz – każdy ma prawo zbłądzić.
    – Tylko nie taki ktoś jak ja? Czy mogę już w takim razie odejść?

    Proboszcz na chwilę popadł w dającą wiele do myślenia zadumę.
    – Nie – zdecydowanie odparł po czasie.
    – Czegoś jeszcze ksiądz ode mnie oczekuje?
    – Właściwie… tak.
    – Słucham.
    – Czy nie myślałeś ostatnimi czasy o opuszczeniu wsi?
    – Póki co, to nie. Zresztą, dokąd miałbym się udać?
    – A… – tu proboszcz się zawahał – do swojego kochanka, jak go pięknie i pewnym tonem, sądzę, że charakterystycznym dla waszego środowiska, określiłeś.
    – Niech się ksiądz nie sili na ironię. Mówiąc serio, to niepoważne, bo on mieszka z rodzicami.
    – Którzy go pewnie trochę surowiej chowają, niż twoi ciebie.

    Po tych słowach proboszcz znów ucichł. Józek bacznie obserwował każdy jego ruch, nawet drgnienie mięśnia na twarzy i doszedł do przekonania, że klecha w duchu toczy ciężką walkę z myślami i cały czas zastanawia się, jak tu zapytać swego rozmówcę, Józka, o tę najistotniejszą dla zaspokojenia własnej ciekawości kwestię. Tylko jaką – tego nie był w stanie się domyślić.
    – Widzę – podjął po dłuższej obserwacji i kumulowaniu odwagi – że księdza jeszcze coś trapi z związku z moją osobą.
    – Spostrzegawczy jesteś.
    – Skoro już zdobyłem się na tyle szczerości i ksiądz również, to możemy spróbować sforsować jeszcze jedną barykadę.
    – O czym ty mówisz? – aluzja Józka wznieciła aktywność zmysłów proboszcza.
    – O tym, o czym ksiądz ma odwagę jedynie pomyśleć.
    – Ty… – proboszczowi zaczęły drżeć usta i ręce. Józek nie wiedział, czy to własne myśli tak klechę przeraziły, czy też dostrzeżona metamorfoza jego, Józkowej twarzy. Chociaż sam siebie w tej chwili nie pojmował i nawet kontrolować nie zamierzał, postanowił pójść vabank.
    – Co ty kombinujesz? – niemal wylęknionym tonem zapytał ksiądz.
    – Usiłuję księdzu do reszty wyjaśnić dręczącą księdza tajemnicę.
    – Coś ty?! Szatan cię chyba bez reszty opętał.
    – Więc niech ksiądz zdejmie ze mnie jego brzemię i odczyni w tym celu właściwe egzorcyzmy.
    – Czy ty wiesz… co – księdza wyraźnie przerażała pochylająca się nad jego twarzą demoniczna twarz chłopaka, mimo to nie był władny jej odepchnąć.
    – Wiem – szeptał zmysłowo Józek. – Inaczej bym tego nie robił.
    – Ależ… ja…
    – Wiem, wiem, ksiądz chce tylko poznać całą prawdę. Oto i cała prawda – szeptał chłopak pochylony wciąż nad ustami proboszcza. – Cała i piękna prawda.

    Proboszcz nie był w stanie wydać przez dłuższą chwilę żadnego dźwięku oprócz przeciągłego dyszenia. Dopiero potem, gdy już nieco ochłonął z podniecenia i potęgi wrażeń, objął rękoma głowę zduszonym szeptem bezustannie powtarzał: Opętał mnie szatan, opętał mnie szatan… I tak kilkanaście razy, aż Józek przytulił do serca jego rozdygotaną twarz, i dodał:
    – Pan Bóg wszystko rozumie i w swoim czasie przebaczy.

    Proboszcz rozpłakał się, lecz z objęć chłopca odejść nie zamierzał.

    Kiedy Józek wrócił do domu, było już ciemno. Zamknął po cichu drzwi swego pokoju, zapalił światło i z pewnym przerażeniem dostrzegł siedzącą na skraju jego kanapy matkę.
    – Co to ma znaczyć? – spytała kobieta bez ceregieli.
    Wzrok Józka spoczął na chwilę na spakowanych i ustawionych przy stole walizkach. Usiadł.
    – Dziwi się mama? – spytał spokojnie.

    Matka przez chwilę milczała, a potem rozpłakała się.
    – Mamo – Józek przysiadł obok niej i przytulił głowę do jej ciepłego ramienia. – Ja tylko przez ten cały czas udawałem twardego faceta. Już dłużej tego nie wytrzymam, muszę stąd odejść.

    Matka szlochając kiwała ze zrozumieniem głową.
    – A może by tak do lekarza? – dodała z nadzieją.
    – Co?
    – Kurowska mówiła, że na taką chorobę jak twoja, to jedynie taki Kaszpirowski może pomóc albo inny terapeuta.
    – Brednie. Takim się człowiek rodzi i koniec. Kurowskiej niech mama powie, żeby lepiej ze swoją cipą do bioenergoterapeuty poszła, bo już tylko to jej zostało.
    – To kiedy…? – pytała matka, nie tracąc jeszcze nadziei.
    – Jutro rano.
    – Dokąd?

    Józek z nijakim uśmiechem wzruszył ramionami.
    – Przed siebie.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    FELIKS
    (“Inaczej” 1997)

  • Przebudzenie

    Maćka poznałem 13 kwietnia, pamiętam jak dziś. Spotkaliśmy się przed wejściem do kawiarni. Przed umówioną godziną długo zastanawiałem się jaki on będzie? Jakie ma włosy, jakie oczy? Wiedziałem jaki cudowny ma głos, taki miękki, przyjemny. Ze zdenerwowania spociłem się. Ciągle zerkałem na zegarek, dochodziła piąta. Wiedziałem o nim niewiele, aczkolwiek bardzo dużo zważywszy na to, że napisał mi w e-mailu swoisty list gończy o sobie, same suche fakty. Napisał na przykład: zainteresowania różne. Co mi to mogło powiedzieć? Nic, ale postanowiłem zaryzykować. Były już dwie minuty po piątej, miałem powoli zacząć się oddalać z wściekłości, że ktoś wystawił mnie do wiatru. Odwróciłem głowę i zauważyłem niezbyt wysokiego, powiedzmy, że krótko ostrzyżonego faceta, nie chłopca. Mimo, iż nie był wysoki, ale przystojny, w żadnym wypadku nie spodziewałem się, że jest to właśnie Maciek. Podszedł do mnie, podał rękę i przedstawił się.
    – Cześć, ty jesteś Michał? Nie miałem gdzie zaparkować, stąd to dwuminutowe spóźnienie. Wejdziemy na górę?

    Głos wciąż ten sam, jednak trochę zmieniony w rzeczywistości. Postanowiliśmy wejść do kafejki na jakieś piwko. Ja zamówiłem właśnie piwo, a on kawę. Prawdę powiedziawszy nie mogłem od niego oderwać oczu, ale nie chciałem, aby wiedział, że mógłbym gapić się na niego jak w obraz. Rozmowa przebiegała spokojnie, najcudowniejsze było to, że mieliśmy o czym rozmawiać, mimo różnicy wieku, jaka nas dzieliła. Miał fantastyczne oczy, początkowo nie mogłem skupić się na niczym innym. Po przegadaniu: co lubimy, czego nie, jakiej muzyki słuchamy, gdzie pracujemy, tematy powoli zaczęły się kończyć. Przecież nie będziemy rozmawiać o pogodzie. Kończyło się również piwo i kawa. Postanowiliśmy wyjść i przenieść się. Nie ustaliliśmy gdzie.
    – Co robimy? Może pojedziemy do mnie? Mieszkam niedaleko.
    – W porządku, tylko, że… muszę pójść po swojego malucha – powiedziałem jakby ospale.
    – Dobra, to jedź za mną – boże, wciąż ten sam cudowny głos, którego mógłbym słuchać do końca świata.

    Nie bałem się go, otrzymał ode mnie tak zwany kredyt zaufania. Mogłem przecież odjechać w nieznanym dla niego kierunku, jednak już na samym początku porzuciłem tą myśl. Powtarzałem sobie: Michał, tak się nie robi.

    Mieszkał na szóstym piętrze w bloku jednego z osiedli, miał dobrze urządzone mieszkanko: małe, ale szalenie przyjemne, w niebiesko szarych kolorach. Usiadłem na kanapie, a on zaczął parzyć dla mnie kawę, sobie też zrobił następną. Jeszcze długo rozmawialiśmy, ale nie spodziewałem się, że ten wieczór tak się nie skończy. Mimo, iż nie należę do osób, które na pierwszym spotkaniu idą do łóżka, to z nim chciałem iść, nawet natychmiast. Po prostu miałem na niego ochotę.

    Gdy ponownie poszedł do kuchni, wstałem i oparłem się z tyłu kanapy tak, aby stanąć na jego drodze. Wracając myślałem, że będzie się gimnastykował, aby przejść, jednak on też się zatrzymał i stanął naprzeciw mnie. Chciał być ze mną w porządku i spytał czy tego chce, czy aby na pewno.
    – Tak, chcę – uwięzło mi w gardle i zacząłem odpinać guziki jego koszuli.

    Stanął bliżej mnie i delikatnie pocałował w szyję. Przeszedł mnie dreszcz. Czułem się fantastycznie.

    Nastała północ, musiałem jechać do domu. Mieszkam z rodzicami, a więc obowiązują mnie jako takie reguły, których staram się przestrzegać. To jedna sprawa. Po drugie nie chciałem zostać u niego na noc, przecież to nie wypada. Pożegnaliśmy się z obietnicą o dalszym kontakcie i spotkaniach. Jechałem te 12 km w ciszy, aczkolwiek w mojej głowie szalała prawdziwa burza. Ten jego cudowny zapach, ten dotyk. Czułem się cudownie, prawdę mówiąc tak cudownie nie czułem się nigdy. Było to przed Świętami Wielkiej Nocy, chciałem do niego zadzwonić i powiedzieć, że pamiętam o nim oraz, że chciałbym się z nim spotkać. Co prawda ze spotkania na razie nic nie wyszło, ale Maciek sam był zdziwiony, że zadzwoniłem. Kiedyś powiedział mi, że nie spodziewał się mojego telefonu, był praktycznie pewien, że było to pierwsze i ostatnie nasze spotkanie. Nie sądził, iż wywarł na mnie tak piorunujące wrażenie. Maciek był naprawdę bardzo interesującym człowiekiem, jakiego jeszcze nigdy nie spotkałem. Internet zdziałał cuda, to właśnie tam poznałem tego fantastycznego człowieka.

    Spotykaliśmy się niezbyt często, sam przecież przyznasz to Maćku. Masz taką a nie inną pracę. Kiedyś złapałem się na tym, że codziennie myślę o Tobie, nie mogę spać, jeść, nic mi się nie chce. Potrafiłem siedzieć sam w swoim pokoju w ciszy i myśleć o Tobie. To chyba wówczas zakochałem się w Tobie.

    Pewnej czerwcowej niedzieli spotkaliśmy się po południu. Praktycznie nie mieliśmy pomysłu jak wykorzystać ten dzień.
    – A może skoczymy na jakiś obiad? Jestem strasznie głodny, a ty?
    – Ja nie jestem głodny, ale mogę dotrzymać ci towarzystwa, jeśli chcesz.
    – Nie, ty na pewno też coś zjesz, a z resztą, ja zapraszam – powiedział.

    Pojechaliśmy do jednej restauracji, która niestety była zamknięta. Udało nam się znaleźć fajną knajpkę w samym centrum. Weszliśmy i zamówiliśmy, jak się później okazało, wspaniałe danie. Czułem lekkie zażenowanie, że aż tyle kosztowało. Siedzieliśmy tak naprzeciw siebie i patrzeliśmy sobie w oczy. Miałeś wówczas cudowne spojrzenie, którego nigdy nie zapomnę.
    – Jesteś cudowny i chyba zakochałem się w tobie. Kocham cię – nic innego wówczas nie słyszałem.

    Nie pamiętam wiele z tej rozmowy, byłem po prostu zaszokowany. Jak on, taki cudowny człowiek, może zakochać się we mnie. Nie wiem nawet, co wtedy odpowiedziałem, pamiętam tylko tyle, że spojrzałem mu głęboko w oczy i uśmiechnąłem się.

    Potem pojechaliśmy do niego, to chyba wówczas nocowałem u niego pierwszy raz. Nigdy nie zapomnę jak on śpi. Ma taki przyjemny wyraz twarzy. Wiem, że kiedyś obudziłem się, wyszedłem z łóżka i usiadłem z jego drugiej strony, tylko dlatego, aby na niego popatrzeć. Powiedziałem wówczas coś, czego nie zapomnę do końca swych dni: “Czy to się dzieje naprawdę czy to tylko sen? Jeżeli to sen, to chciałbym się nigdy nie obudzić”.

    Znów ten okropny poniedziałek. Jednego czego nie mogłem znieść, to te wczesne wstawanie o szóstej rano, szybki prysznic, herbata i autobus do domu. Zawsze podwoził mnie na przystanek, po drodze dotykałem jego ręki w taki sposób, jakbyśmy widzieli się po raz ostatni.

    Kiedyś, gdy obudziłem się rano i włączyłem telefon zobaczyłem, że mam nagraną wiadomość. Odsłuchałem ją i… zbladłem. Była to wiadomość od jego przyjaciela, który raptem zrobił się cholernie o niego zazdrosny. Maciek często mi o nim opowiadał, że znają się długo, że kiedyś byli razem. Nigdy nie zmuszałem Maćka, aby zerwał z nim wszelkie kontakty, wiedziałem, że nie może istnieć tylko dla mnie.

    To było pierwsza wiadomość od jego przyjaciela do mnie. Oczywiście nie omieszkałem powiadomić Maćka o tym, a przede wszystkim spytać skąd on miał mój numer telefonu?
    – Pewnie spisał z mojej komórki – odpowiedział, ot tak, bez zająknięcia.
    – Zostawiasz telefon na wierzchu, aby mógł sprawdzić?

    Byłem trochę zdenerwowany, ale Maciek zapewnił mnie, że porozmawia ze swoim przyjacielem, i że to się nigdy nie powtórzy. Dlaczego miałbym mu nie wierzyć? Przecież tak bardzo go kochałem, poza nim świata nie widziałem.

    Nadszedł dzień, w który zakomunikowałeś mi, że wyjeżdżasz na 4 dni do Warszawy. Było mi przykro, że nie będziemy mogli się w tym tygodniu widzieć, ale co miałem zrobić? Nic, tylko zrobić ponurą minę i czekać na Twój telefon. Nie dzwoniłeś jeden dzień, drugi. Chodziłem w domu z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Chciałem być z Tobą, przytulić się do Ciebie, pocałować.

    Poczucie osamotnienia sprawiło, że zapragnąłem odwiedzić Kasię. Kasia jest moją przyjaciółką, zresztą kiedyś we mnie szalenie zakochaną, z którą znamy się jak łyse konie. Wiemy o sobie praktycznie wszystko. Pojechałem się wyżalić, że nie dzwonisz, nie dajesz nawet znaku, że szczęśliwie do tej Warszawy dojechałeś. Dla niej wszystko było proste.
    – Zrób mu na złość, zadzwoń teraz a gdy się odezwie to powiedz tylko, że cieszysz się, że szczęśliwie dojechał i odłóż słuchawkę.

    Nie zastanawiając się długo tak też zrobiłem.
    – Cześć Maćku, a więc przynajmniej wiem, że dojechałeś, cześć!

    To właśnie była moja reakcja na to, że tak ze mną postępujesz. Czy Tobie nigdy nie przeszło przez myśl, że mogłem się o Ciebie bać?

    Oczywiście, były potem wyjaśnienia., ale co to wtedy dało? Najfajniejsze były jednak Twoje przeprosiny. Wystarczyło, że przytuliłeś się do mnie i wszystko poszło w zapomnienie. Pamiętam, że ciągle miałeś wyrzuty sumienia z mojego powodu. Nie wiem, czy były to wątpliwości co do moich uczuć, czynów. Jedno wiedziałem, kochałeś mnie bardzo, ja to przecież czułem.

    Na początku września stało się coś, czego będę się wstydził do końca swych dni. Po nie zdanym egzaminie, poszedłem na pociąg do domu. Na uczelnię dojeżdżałem do Katowic, więc czekała mnie 2 godzinna jazda. Stałem przed wejściem na dworzec i paliłem papierosa. Nagle ktoś do mnie mówi:
    – Maciek? Kopę lat, człowieku, co ty tutaj robisz?
    – Cześć Piotr, a wiesz przyjechałem na egzamin, ale niestety oblałem – przyznałem z niechęcią.
    – No, to trzeba za to wypić, to znaczy za poprawkę, żebyś w końcu zdał!

    Początkowo nie chciałem, ale po dłuższych namowach zgodziłem się, tym bardziej, że mieszkał niedaleko, a właśnie wynajął mieszkanie. Kiedy już doszliśmy do niego, usiadłem na kanapie, Piotrek robił drinki.
    – Z czego ten egzamin?
    – Z historii, ten profesor ma chyba nie po kolei w głowie.

    Nawet nie zauważyłem, że Piotr usiadł obok mnie. Minęły dwie godziny, byliśmy już po piątym drinku i w mojej głowie już szumiało. Tymczasem w naszej rozmowie schodziliśmy na tematy naszych związków. Nie byłem pewien, co mówić, bo nie wiedziałem, że Piotr jest gejem. Znaliśmy się od 3 lat, razem zaczynaliśmy wówczas studiować. Tymczasem on zapytał wprost:
    – Michał, czy Ty wiesz, że ja jestem gejem? – ciarki mnie przeszły. “Ciekawe, co jeszcze ma do powiedzenia?”, pomyślałem.
    – Wiem, że jesteś gejem od naszego wspólnego znajomego – mówił jakby przez zęby.

    Potem sprawy poszły nie tak, jak bym się tego mógł spodziewać: Piotr zaczął mnie całować i rozbierać, a ja upojony alkoholem nie mogłem nic zrobić, nie byłem w stanie. Nie chciałem tego, jednak stało się. Wybiegłem od niego od razu, gdy zorientowałem się co zrobiłem. Miałem straszne wyrzuty: “Zdradziłeś Maćka, zdradziłeś Maćka!” – takie myśli wciąż i wciąż chodziły mi po głowie. Jechałem do domu w ciszy i spokoju, nic mnie nie wzruszało. Co powinienem teraz zrobić? Moja pierwsza i ostateczna myśl: Muszę powiedzieć Maćkowi! Nie byłem w stanie spojrzeć mu w oczy, bałem się jego reakcji, wiem, że go zraniłem. Zadzwoniłem do niego na drugi dzień.
    – Cześć misiu, co u ciebie? – zacząłem jak zwykle.
    – A nic, siedzę w pracy, mam dzisiaj strasznie dużo roboty. Nie wiem o której stąd wyjdę. A co u ciebie? – och, ten cudowny głos…
    – U mnie źle, paskudnie, mam ci coś do powiedzenia – ciągnąłem już przez łzy.
    – Co się stało? – oczywiście był zaskoczony.
    – Maćku, ja nie chciałem, to się stało wbrew mojej woli, ja…, ja ciebie zdradziłem.
    – Co ty mówisz?

    Usłyszałem tylko to, potem w słuchawce był już tylko sygnał przerywany: Maciek odłożył słuchawkę. Jeszcze tego samego dnia kilka razy próbowałem do niego dzwonić, jednak bez żadnego rezultatu. Było mi smutno, źle. To egoistyczne co zrobiłem – powiedziałem mu, żeby poczuć się lepiej. Wcale nie czułem się lepiej.

    Następnego dnia dostałem od niego wiadomość, że na razie nie chce się ze mną spotykać, ponieważ musi trochę pomyśleć. Wiedziałem, że musze mu dać trochę czasu. Kochałem go, wiedziałem, że zawsze będę czekał, nieważne ile minie czasu: kilka dni, tygodni, miesięcy czy nawet lat. Byłem w stanie zrobić dla niego wszystko.

    Po kilku dniach, a może to minął tydzień, zadzwonił i chciał porozmawiać. Ja nie mogłem, byłem w pracy, więc powiedział, że zadzwoni później. Zrobiło mi się miło, a więc chciał ze mną rozmawiać. Tymczasem siedziałem w pracy i stukałem na komputerze, nawet nie spostrzegłem, że ktoś stanął przy moim biurku.
    – Cześć – usłyszałem.
    – Cześć – odpowiedziałem i dalej pisałem na komputerze jakby nigdy nic.

    Dopiero wówczas podniosłem wzrok i spostrzegłem Maćka.
    – Wiesz – zacząłem – nawet nie wiem co mam ci powiedzieć…
    – Wszystko od początku do końca – miał wówczas trochę paniczny wyraz twarzy.
    – Dobrze, poczekaj chwilkę, wyjdę z budynku i pójdziemy zapalić, ok.?
    – Zaczekam na zewnątrz – odpowiedział.

    Długo rozmawialiśmy, chyba całe pół godziny. To dużo zważywszy, że wciąż byłem w pracy. Musiałem wracać, ale powiedziałem, że jeżeli nie ma nic przeciwko, to przyjdę do niego po pracy i porozmawiamy. Maciek mi wybaczył, powiedział, że długo będzie musiał przyzwyczajać się do mnie na nowo, ale wspólnymi siłami uda nam się. No i udało. Znów było cudownie, fantastycznie, że “świat, mógłby mi zazdrościć”.

    Nadszedł październik, teraz ja nie miałem dla niego dużo czasu, ponieważ zbliżało się wesele mojego brata. Mnóstwo spraw do załatwienia: sala, kwiaty, samochód. Mój brat miał do tego wszystkiego przysłowiowe dwie lewe ręce, a poza tym praca, wracał zmęczony po 18, więc cóż o tej porze mógł załatwić?

    Podczas jednego z naszych spotkań uzgodniliśmy, że pod koniec miesiąca pojedziemy na weekend do Szczyrku. Minęło wesele, a tydzień dłużył się niemiłosiernie. Chciałem, żeby już był piątek, by znów móc spotkać się z nim. Wydawało mi się, że minął miesiąc, kiedy ten cudowny piątek w końcu nastał. W nocy nie mogłem spać, ciągle myślałem o Maćku, tęskniłem za nim, za jego uśmiechem, zapachem i najcudowniejszym pod słońcem dotykiem. Rodzicom już wcześniej zakomunikowałem, że na weekend wybieram się do Szczyrku, nie wiedzieli tylko, że z nim. Byłem szczęśliwy, gdy wiedziałem, że się spotkamy. Pojechałem do niego, obskurna winda zawiozła mnie na 6 piętro. Zapukałem do drzwi, otworzył i znów cudownie się uśmiechał.
    – Zamówiłeś misiu jakieś lokum? – spytałem zaciekawiony
    – Wszystko zajęte, ale pojedziemy na żywioł, może na miejscu coś znajdziemy? Zawsze przecież możemy wrócić!

    Owszem, mogliśmy wrócić. Tym bardziej, że nie mieszkaliśmy daleko, raptem 60 km. Było mi obojętnie. Co prawda cieszyłem się na ten wyjazd, jednak mogliśmy równie dobrze spędzić ten czas u niego w domu.

    Zanim zaczęliśmy szukać jakiegoś hotelu, zjechaliśmy prawie cały Beskid Śląski. Myślałem wówczas: Cudowne widoki, fantastyczny człowiek obok mnie. Niczego mi już nie brakowało do szczęścia. Dziwnym trafem udało nam się znaleźć hotelik. Było już po obiedzie, toteż po rozpakowaniu się i szybkiej kąpieli wyruszyliśmy do centrum przekąsić co nieco. Po wspaniałej kolacji wróciliśmy do hotelu i późnym wieczorem poszliśmy spać. Zawsze spaliśmy przytuleni do siebie. On, z głową na mojej piersi, nogi splecione ze sobą. Naprawdę go kochałem, byłem szczęśliwy, zakochany. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Krążyły mi po głowie dziwne myśli, oczywiście dotyczące Maćka. Czy naprawdę mnie kocha, czy nie jest to aby czysta iluzja, która w godzinie wątpliwości pryśnie? Nie, na pewno nie. Wiedziałem, że on mnie kocha, czułem to na każdym kroku.

    Wstaliśmy po siódmej, wzięliśmy prysznic i zeszliśmy piętro niżej na śniadanie. Kawa o poranku smakuje wybornie, szczególnie w takim towarzystwie.
    – Co będziemy dzisiaj robić? – spytałem
    – Nie wiem, coś na pewno wymyślimy – odpowiedział swoim spokojnym stonowanym głosem.

    Po śniadaniu wróciliśmy do pokoju. Leżeliśmy oddzielnie, każdy na swoim posłaniu. Wstałem, podszedłem do jego łóżka i zacząłem całować. Znów wylądowaliśmy nadzy w łóżkach, które tym razem zsunęliśmy je ze sobą, przecież tak wygodniej. Maciek był cudownym kochankiem, bardzo czułym i zmysłowym. Jego dotyk zawsze sprawiał, że moje ciało przechodził przyjemny dreszcz, a dotyk jego ust był praktycznie nie do ocenienia. Bardzo lubiłem gdy całował mnie w szyję i cały kark.

    Około jedenastej poszliśmy przejść się po lesie. Co rusz mijały nas grupki turystów, a może byli to pielgrzymi spieszący na niedzielne nabożeństwo do pobliskiego kościółka?
    – Michałku – powiedział – dziękuję ci, że mogę tu być z tobą. Tu jest fantastycznie, ponieważ jestem z tobą i mogę w końcu czuć się na luzie.

    Nie wiedziałem co mam powiedzieć, ale udało mi się wyszeptać:
    – Ja również się cieszę, że jesteś obok mnie.

    Rozejrzałem się wkoło czy nikogo nie ma na horyzoncie, przytuliłem się na chwilę i delikatnie go pocałowałem. Pragnąłem, aby ta chwila trwała wiecznie, bez końca. Koniec jednak nadszedł już po kilku sekundach, gdyż usłyszeliśmy jakieś odgłosy zza pagórka.
    – Chodź, zmykamy stąd i jedziemy do centrum.

    Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Wyciąg krzesełkowy na Skrzyczne był otwarty, postanowiliśmy wjechać na szczyt. Wchodzenie o tej porze pieszo na szczyt byłoby chyba niezłym masochizmem. Był już koniec października, stosunkowo zimny, jednak na szczycie dawało się jeszcze odczuć mocniejsze ciepło promieni słonecznych. Podeszliśmy do schroniska, aby napić się gorącej kawy.
    – Michał, napijesz się kawy? A może zjesz coś?
    – Kawę chętnie… O, jakie apetyczne drożdżówki z jagodami, weź po jednej, dobrze?

    Nic nie odpowiedział tylko lekko się uśmiechnął. Chwilę czekaliśmy, aż zwolni się jakiś stolik, gdyż jak się okazało, na górze były prawdziwe tłumy.
    – Maćku, ta drożdżówka jest wyśmienita, spróbuj – zachęcałem.
    – Mmmm, pyszna – odpowiedział, prawie się zapychając i zmuszając tym samym do popicia ciasta kawą.

    Zjeżdżaliśmy na dół rozmawiając praktycznie o wszystkim. Pamiętam, jak przerażały nas widoki ludzi wjeżdżających na górę, ubranych tylko w podkoszulek.
    – Chyba nie wiedzą co ich czeka na górze – mówiliśmy.

    Wymeldowaliśmy się z hotelu przed czternastą. Powoli, aczkolwiek systematycznie zbliżał się czas powrotu do swoich domów. Dwa cudowne dni minęły tak szybko, że wydawało się nam, jakby minęło zaledwie parę godzin. Do domu wracaliśmy okrężną drogą przez Bielsko, aby dłużej być razem. Dzieliło nas zaledwie 60 km od punktu, w którym będziemy musieli się rozstać. W miarę jak oddalaliśmy się od tego cudownego miejsca, którego rzecz jasna nigdy nie zapomnę, rozmawialiśmy coraz mniej. Było mi tak cholernie źle, że kończy się ten wspaniały weekend z człowiekiem, którego bardzo kochałem. Dotknąłem jego ręki i powiedziałem:
    – Co się stało misiu?

    – Nic, tylko dlaczego wszystko, co cudowne, tak szybko się kończy – widziałem w Twoich oczach łzy , a Twój głos brzmiał przygnębiająco. – Odwiozę Ciebie do domu, potem pojadę do mamy zobaczyć co u niej nowego – dodałeś ciężko wzdychając.

    Podjechaliśmy na moje osiedle, była piętnasta trzydzieści. Wysiadłem i zabrałem swoją torbę. Nie chciałem się z nim rozstawać, było mi z nim tak dobrze, tak cudownie. Próbowałem oddać mu pieniądze, ale nie chciał nawet o tym słyszeć. Znów poczułem się zażenowany, ale on obrócił to w zwykły żart.

    Minęło kilka tygodni, Maciek był bardziej zajęty w pracy, więc widywaliśmy się naprawdę rzadko. Przynajmniej ja uważałem, że było to o wiele za mało. Siedziałem nieraz sam w domu wpatrując się na jego zdjęcie. Co ja wówczas chciałem w nim zobaczyć? Wiem jedno: widziałem człowieka, który mnie kochał, i którego ja kocham. Coraz bardziej denerwowałem się, gdy nie dzwonił, nie odpowiadał na zostawione wiadomości. Chodziłem po domu jak ospały. Nie potrafiłem tego wytrzymać. Chciałem znów przytulić się do niego, poczuć jego bliskość. Wpadłem – tak mi się wtedy wydawało – na genialny pomysł.

    Zadzwoniłem do jego przyjaciela, Andrzeja, z pytaniem, czy wie, gdzie można go zastać. Człowiek ten, którego już nie lubiłem, zaproponował spotkanie, prosił mnie o rozmowę. Zgodziłem się od razu z myślą, że może nasze stosunki ułożą się przynajmniej jako tako. Podał mi swój adres, byłem tam za 20 minut.
    – Cześć jestem Michał – wyszeptałem jakby w bojaźni.
    – Witam, Andrzej. Wejdź, Michał do pokoju, zrobię coś do picia i porozmawiamy.

    Andrzej był trochę młodszy od mojego Maćka, a znali się już 15 lat. Usiadłem na kanapie i czekałem na niego. Nasza rozmowa nie przebiegała po mojej myśli, praktycznie zrobił mi karczemną awanturę o to, że Maciek powinien być z nim, a nie ze mną, że jestem dla niego za młody. Stawiał takie argumenty, że sam zacząłem myśleć w ten sposób. Nie ma co ukrywać, Andrzej zmieszał mnie z błotem, opowiadając mi o rzeczach, których wiedzieć nie powinien. Wiedział o Szczyrku, wiedział, że mówię do Maćka “misiu”. Wiedział również o innych rzeczach, które mnie i Maćka łączyły.

    Zaczęły krążyć w mej głowie przeróżne myśli: skąd on to wszystko wie, dlaczego on to wie? Skąd wiedział o najbardziej intymnych sprawach, które nie powinny wyjść poza ściany mieszkania Maćka? Byłem zdenerwowany, przybity. Wyszedłem a właściwie wybiegłem z jego domu. Dobrze, że przynajmniej nie widział moich łez. Wsiadłem do samochodu i pojechałem od razu do Maćka.

    Chciałem wiedzieć przede wszystkim, czy to wszystko, co naopowiadał mi Andrzej, to prawda? Podjechałem do Ciebie, samochód stał przed blokiem. Wjechałem na górę i nikogo nie zastałem. Przecież Ty nigdzie nie wychodzisz bez samochodu? – przemknęło mi przez głowę. Po trzecim pukaniu do drzwi zrezygnowałem i zdruzgotany pojechałem do Agnieszki.

    Dobrze, że wtedy byłaś pod telefonem. Nie wiem co by się stało, gdyby Ciebie wówczas nie było Aguś.

    Przyjechała razem z Kasią, siedliśmy w samochodzie i zaczęliśmy rozmawiać. Poprosiłem, aby pojechały ze mną do Ciebie, może tym razem będziesz w domu. Nie wiem jak szybko jechaliśmy do Ciebie, Maćku. Droga wydała mi się bardzo długa, ciekawe dlaczego?

    Gdy wjeżdżaliśmy na osiedle spostrzegłem z niejakim opóźnieniem sylwetkę, która przez moment wydała mi się znajoma. Agnieszka spostrzegła moje zmieszanie i spytała:
    – Mam zawrócić?
    – Nie, wydawało mi się, jedź dalej…

    Tym razem wiedziałem, że jesteś w domu, świeciło się światło w Twoim pokoju. Pobiegłem na górę i zapukałem. Słyszałem, lekki szum lecącej wody. Zapukałem mocniej, ponieważ pierwszym razem mogłeś nie usłyszeć. Dziwne, czyżbyś znów nie słyszał?

    – Michaś, on Ci nie chce otworzyć! – słowa Agi były dla mnie jak łóż w plecy. Ich sens dotarł do mnie od razu, jednak spróbowałem jeszcze raz: pukałem i dzwoniłem. Nic.

    Wróciliśmy, długo rozmawiając o Maćku, o mnie, że muszę się z tym pogodzić. Ja jednak nie chciałem, żądałem prawdy oko w oko. Powtarzałem sobie: “Przecież mówiłeś, że mnie kochasz, ja to czułem. Dlaczego? Za co? Za to, że tak bardzo ciebie pokochałem?”

    Nie chciało mi się żyć. Mój mały świat, którego treścią był Maciuś, zawalił mi się na głowę. Nie spałem przez dwa dni, ciągle próbując się z nim skontaktować i przynajmniej porozmawiać. Mimo, że chodziłem do pracy, siedziałem w domu, wydawało mi się, że jestem zupełnie gdzieś indziej, na innej planecie.

    W końcu po kilku dniach otrzymałem od ciebie wiadomość, że potrzebujesz kilka dni na przemyślenie, że ja niczemu nie jestem winien, to wszystko jest Twoja wina.
    – Więc dlaczego nie chcesz się ze mną spotkać? – zdążyłem zapytać
    – Ponieważ nie mam odwagi spojrzeć Tobie w oczy za to, że tak bardzo ciebie skrzywdziłem – powiedziałeś przez łzy.

    Słyszałem, że płaczesz, ciągle powtarzając, że potrzebujesz trochę czasu do namysłu.
    – Michał, to nie jest takie proste, jakby mogło się wydawać.

    Niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że to chyba wtedy zacząłem budzić się z tego wspaniałego snu, jakim byłeś dla mnie. Do dnia dzisiejszego nie wiem, co Andrzej Ci wówczas powiedział i prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem. Zresztą to akurat już mnie nie obchodzi.

    Dopiero po dwóch tygodniach udało mi się namówić Maćka na spotkanie i na rozmowę. Zażądałem wyjaśnień.
    – Dlaczego Maćku? Powiedz mi tylko dlaczego?

    Siedziałeś ze spuszczoną głową w ogóle nie odzywając się.

    – Nie masz mi nic do powiedzenia?
    – To nie tak, Michał, nie tak – odpowiedziałeś nie patrząc mi w oczy
    – To może ja zacznę – odpowiedziałem szybko i beznamiętnie. Zacząłem wyliczać:
    – Nie odzywałeś się przez cztery dni, telefon był wyłączony. Pojechałem do Andrzeja, żeby dowiedzieć się, co się z tobą dzieje. Dowiedziałem się od niego rzeczy, o których wiedzieć nie powinien. Co miałem zrobić? Co ty byś zrobił na moim miejscu?? Zapomniał, czy dalej szukał prawdy?
    – Ja na twoim miejscu zapomniałbym! – gdy to mówił, nie patrzył na mnie.
    – A ja nie, ja ciągle drążyłem, by dowiedzieć się prawdy. Pojechałem do ciebie z dziewczynami. Nawet nie chciałeś ze mną porozmawiać. Co wówczas miałem myśleć?
    – …że to wszystko co powiedział Andrzej to prawda, ja bym tak pomyślał – westchnął Maciek.
    – Ja wciąż chciałem się z tobą skontaktować i spytać ciebie. Dzwonię, proszę, piszę e-maile do ciebie, aż w końcu po dwóch tygodniach zgodziłeś się ze mną porozmawiać. Co ja wtedy mogłem pomyśleć?
    – … że to wszystko prawda – wciąż wzrok skierowany na podłogę
    – A tak właściwie to masz mi jeszcze coś innego do powiedzenia???
    – Tak, mam. Bardzo ciebie kocham, nigdy nie przestałem, a wszystko to co powiedział Andrzej to po części kłamstwo, a po części moja nieostrożność. To ja zostawiam telefon na wierzchu, a on to wszystko wziął z mojej komórki.
    – Maćku, a czy ja tobie nie udowodniłem tym dążeniem do prawdy, że jesteś dla mnie wszystkim i bardzo ciebie kocham?

    Nie otrzymałem odpowiedzi ponieważ zadzwonił telefon. Dzwonił Andrzej. Maciek powiedział mu tylko przez telefon, żeby dał mu święty spokój.
    – Chcę wiedzieć jedno, dlaczego nie chciałeś mi otworzyć drzwi?
    – Nie chciałem, ponieważ 5 minut przed tobą był u mnie Andrzej i powiedział mi, co się stało. Wyrzuciłem go za drzwi.

    W jednej chwili przemknęła mi przed oczami scena, gdy zauważyłem człowieka na drodze, a Aga spytała czy ma się wrócić. To był Andrzej.

    Po wydarzeniach tych kilku dni zaczęliśmy się od siebie oddalać. Rzadziej dzwoniliśmy, rzadziej się widywaliśmy. Nadszedł grudzień, przed świętami i po świętach zadzwoniłem, aby złożyć ci życzenia urodzinowe. Nie wiedziałem nawet dokładnie, w jaki dzień dokładnie przypadają twoje urodziny. Dopiero po świętach dowiedziałem się, że jest to parę dni przed Wigilią. Zdałem sobie sprawę, że nie wiem kiedy mój ukochany człowiek ma urodziny, to było straszne. Miałem wyrzuty sumienia.

    Przed Sylwestrem nasz kontakt zamarł zupełnie. W noc Sylwestrową zadzwoniłem do Ciebie z życzeniami, były szczere. Byłeś wówczas z Andrzejem, zresztą tak jak co roku. Jemu również życzyłem wszystkiego najlepszego. Mimo wszystko po Nowym Roku wysłałem do Ciebie list w którym zawarłem wszystko co chciałem. Zresztą musiałem Ci oddać książki, a nie chciałeś, jak się później okazało, abym wysyłał je pocztą. Chciałeś się spotkać, ja przystałem na propozycję. Ostatni raz widzieliśmy się 13 stycznia, znów byłem szczęśliwy, że Ciebie widzę.
    – Michałku – powiedziałeś – ja wciąż ciebie kocham i nigdy nie przestanę, nie potrafię o Tobie zapomnieć.

    Nic nie odpowiedziałem, tylko przytuliłem się do Ciebie. Wiedziałem, że ostatni raz jestem w Twoich ramionach. Nie mogłem płakać, chociaż łzy napływały mi do oczu.

    Następnego dnia napisałem do Ciebie kolejnego e-maila, tym razem pożegnalnego. Zadzwoniłeś wieczorem i powiedziałeś, że mnie rozumiesz. Ja też Ciebie rozumiałem, wybrałeś człowieka, którego znałeś kilkanaście lat, a ja znałem Ciebie dopiero kilka miesięcy. To właśnie rozsądek wziął górę nad tymi uczuciami, które wzajemnie żywiliśmy do siebie. Wybrałeś lojalność, zamiast miłości, którą Ciebie obdarzyłem. Wiedziałeś, że mnie krzywdzisz, ale praktycznie nie zrobiłeś wiele, aby to zmienić. Maćku, jeżeli czytasz te słowa, to wiedz, że nie mam do Ciebie żadnych pretensji, żadnych wyrzutów. Chyba to wszystko musiało się tak skończyć.

    Na samym początku naszej znajomości Maciek powiedział mi, że wie jak to jest, gdy jeden człowiek cierpi przez drugiego. Teraz te słowa nabierają dla mnie specjalnego znaczenia. Teraz już wiem, co znaczy cierpienie i ból za ukochana osobą. Niczego jednak nie żałuję, żadnej chwili spędzonej z nim, nawet minuty.

    Obudziłem się z wspaniałego snu zwanego miłością. To on mnie obudził, ale to też dzięki niemu dostrzegłem czym jest prawdziwa miłość. Czy zrobiłem wszystko, aby uratować to, co nas łączyło? Dzisiaj szczerze potrafię odpowiedzieć, że tak. Obudziłem się, to fakt, ale dalej chciałbym spać i czekać, może kiedyś znów przyśni mi się coś cudownego.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    SŁAWEK

  • Przekwitajacy mak

    13.10.1985
    Nerwy mam napięte jak struny. Kicham i zaraz lecą mi nosa smarki, niewypłakane łzy. Przez cały ranek walczyłem z sobą, ze swoim położeniem, i kichałem. Manuel miał ciężką noc, był niespokojny. Całe godziny wlokło się śniadanie, a i tak nie wziął wszystkich lekarstw, które łyka rano. Już 14.30. Całą wieczność to trwa, obaj mamy już dosyć.

    Wczoraj chciałem wziąć prysznic, ale zabrakło mi czasu. Nie znoszę być niewykąpany, szczególnie przy zdenerwowaniu, swędzi mnie wtedy głowa, pocę się, świerzbi mnie całe ciało. Muszę pomóc Manuelowi połknąć pigułki, muszę pomóc mu usiąść, to znów położyć się, każdą pigułkę bierze z osobna i nieuchronnie między jedną a drugą powstaje przerwa. Zniecierpliwienie niemal mnie rozsadza.

    Kicham, swędzi mnie nos, a to jeszcze bardziej mnie rozdrażnia. Wydaję się sobie totalnym neurotykiem, to już dla mnie, a i dla Manuela za wiele. Reaguje spięciami, wymiotami, bólem, ja reaguję innymi objawami, dzisiaj katarem; mam wszystkiego po dziurki w nosie.

    Lina i Eulogio obrali nową drogę. Surowiej obchodzą się z Manuelem. Więcej od niego wymagają, żądają, by łykał tabletki, więcej jadł, wstawał w celu uniknięcia zapalenia płuc. Dziś kłócili się z nim. Siedziałem obok, prawie nic nie rozumiejąc i nie wtrącałem się. Moje nerwy napięły się jeszcze bardziej, myślałem, że zaraz wybuchnę. Tak mi było żal Manuela, nie uważam tej metody wychowawczej za zbyt dobrą, nie pozbawi ona Manuela jego obaw, a tylko przysporzy stresów. Często myślę sobie: zostawmy go w spokoju, tak jak jest, powinien spokojnie umrzeć, a nie będąc zmuszanym cierpliwie znosić katusze naszych pretensji. Tylko że on nie chce umierać i żąda, abyśmy go nie opuszczali. Dzisiaj rano próbowałem pogadać z nim o tym.
    – Nie chcę umierać – rozpłakał się.

    Walczy o swoje życie, wszyscy walczymy; ta walka wydaje mi się jednak nie do wygrania. Chyba wszyscy to czujemy. Gdyby Manuel nie bał się tak śmierci, być może znalazłby pewien spokój w oczekiwaniu tego, co i tak może nadejść. Jego szyja spuchła i jest twarda jak kamień. Wszędzie rak. Boli mnie, że będzie musiał umrzeć, boli mnie, gdy widzę jego i nas walczących o to przeklęte życie, jego życie. Zaczynam przeklinać chemoterapię, która budzi fałszywe nadzieje. Nawet w chwili, gdy zapisuję słowa “fałszywe nadzieje” ogarniają mnie wątpliwości: czy Manuel nie ma już najmniejszej szansy na przeżycie? Jeśli nie, to nie powinien ginąć tak marnie, lecz umierać pogodzony z sobą, ze mną, ze swoją rodziną, przyjaciółmi, i całym światem.

    Fałszywa jest nadzieja na wyzdrowienie, jest piekłem oznaczającym jedynie stres i mącącym wewnętrzny spokój. Tak chętnie oszczędziłbym Manuelowi całej tej męki, w którą wpędza go leczenie. Powinien przecież umrzeć z głodu, na raka czy wskutek zakażenia albo też na cokolwiek innego. A tu pojawia się obawa, że nie wyczerpało się wszystkich środków. W gruncie rzeczy pragnę, aby żył, a nie aby cierpiał.

    Boże, kimkolwiek i czymkolwiek jesteś, pomóżże wreszcie doprowadzić do jakiegoś rozstrzygnięcia. Wszyscy jesteśmy wyczerpani. Gdyby Manuel choć mógł się zdobyć na spokój wobec śmierci, nie rezygnując z chęci życia! Ale on odpędza każdą myśl o śmierci. Dlaczego tak się boi?

    Mój biedny, chory Manuelu, głęboko wszystko z tobą współodczuwam, ale to niczego nie ułatwia. Każe mi tylko zdusić w sobie wściekłość na ciebie, każe osuszyć łzy, choć i tak chce mi się płakać. Czuję w sobie całe morze łez, które nie znajduje ujścia. Dzisiaj znalazło ujście neurotyczne: łzy leją mi się przez nos, szloch wydobywa się ze mnie kichaniem. Przepełnia mnie rozpacz, boję się teraźniejszości, a jeszcze bardziej przyszłości.

    Dlaczego? Pragnę wreszcie jakiegoś rozstrzygnięcia pomiędzy życiem a śmiercią. Tę zaciętą walkę, którą w tej chwili toczymy, już chyba przegraliśmy. To daremna, desperacka walka, która tyle sił kosztuje. Czasem nawet wydaje mi się, że kosztuje o wiele więcej sił niż mamy.

    Najwięcej obawiam się, że Manuel jeszcze długo może chorować, że nadejdzie styczeń, będę chciał, będę musiał wracać do domu i znajdę się w rozpaczliwej sytuacji. Albo też, że Manuel będzie mógł wrócić do Niemiec, będzie tam dalej chorował jeszcze pół roku, rok, a ja stanę się jego jedynym towarzyszem, ze swymi zmartwieniami dotyczącymi przyszłości i kłopotami finansowymi. Zastanawiam się też, co się stanie, jeśli i ja zachoruję na AIDS. Kto mnie będzie pielęgnował, kto zdobędzie się na nieskończoną cierpliwość przebywając ze mną i pomagając mi tak, jak ja Manuelowi. Jak zareagowałbym na chorobę? Zabiłbym się, czy umarłbym w szpitalu?

    15.10.1985
    Siedzę przy łóżku Manuela. Jest w szpitalu na ambulatoryjnej transfuzji krwi. Jego stan pogorszył się w ciągu ostatnich dni, postąpiła infekcja i znów napuchła mu cała twarz. Dzisiaj rano pojechaliśmy do szpitala na badania i chemoterapię. Tym razem nawet Lina wybrała się z nami, aby porozmawiać z lekarzem. Doktor Maceo przyjrzał się Manuelowi i stwierdził, że chemoterapię można prowadzić w domu, po czym przysłał nas tutaj na transfuzję krwi.

    Lina porozmawiała na osobności z doktorem Maceo. Potem powiedziała mi, że raczej nie daje on Manuelowi żadnych szans. Jego zdaniem infekcja tak daleko postąpiła, że obawiają się, czy będą mogli jeszcze opanować. Zagraża ona życiu, bo może rozprzestrzenić się w całym organizmie. Inne niebezpieczeństwo dla życia Manuela stwarza biegnąca przez ranę aorta, która może pęknąć i wówczas Manuel wykrwawi się w ciągu paru minut. Wprawdzie rak prawidłowo zareagował na chemoterapię i zmniejszył się do 80%, jednak problem stanowią inne niebezpieczeństwa i stan Manuela jest więcej niż poważny.

    A on wciąż jeszcze ma nadzieję, że przeżyje, wyrok śmierci byłby dla niego szokiem. Walczę ze łzami, a jednocześnie odczuwam ulgę i jakiś osobliwy rodzaj radości, że być może niebawem skończy się stres i cierpienie. To wrażenie we mnie dominuje. Kiedy wsłuchuję się w siebie trochę, choćby odrobinę głębiej, czuję tylko smutek, lęk i rozpacz. Widzę siebie wracającego samotnie do Niemiec, podczas długiego dalekiego lotu, widzę siebie w samolocie, samotnego i smutnego. Widzę siebie po przylocie płaczącego na lotnisku. Widzę siebie samotnego bez Manuela. Widzę, jak zatapiam się w swym smutku i rozpaczy. Widzę siebie wracającego myślą do wspólnie spędzonych chwil. A każda z nich okaże się wypełniona miłością. Wciąż jeszcze będę go kochał.

    Ale teraz mogę pozwolić mu umrzeć. To bezsensowne: trzymać go przy życiu, zresztą nie potrafię tego. Jeśli ma odejść, niech odchodzi. Zachowam go w najczulszej pamięci, choć będzie to bolesne. Mam nadzieję, że nie utracę radości życia i zdolności kochania. Chciałbym okryć się żałobą, a jednocześnie obawiam się depresji. Chciałbym mieć czas, aby płakać, krzyczeć, skarżyć się przed światem i Bogiem na swój i Manuela los. Chciałbym okryć się żałobą i być sam na sam z sobą, w sobie być, dać upust energii i łzom. Chcę wreszcie popłakać sobie, w tej chwili nie potrafię. Muszę się trzymać, pielęgnować Manuela, być do jego dyspozycji. Zabiera mi to czas i zdolność wyładowania swych emocji. Na szczęście mam ten dziennik, mogę pisać, mogę przemieniać łzy w litery. Emocje spływają na rękę, na długopis, wreszcie na papier.

    Nie mogę przestać myśleć o tym, że Manuel w ciągu paru minut może się wykrwawić. Straszliwa wizja: kiedyś zaskoczy mnie krwotok! Krew tryska, dosłownie kipi, cała jego zakażona krew, której się lękam, wylewa się wysokim łukiem. Boję się, że mogłaby mnie poplamić, zarazić i zabić. Miejmy nadzieję, że Manuel nie umrze w ten sposób. Nie chcę tej brutalności. Jeśli już znosi takie cierpienia, powinien mieć chociaż mniej widowiskową śmierć.

    Lęk Manuela przed śmiercią podważa pewność mojego przekonania, że trzeba mu zawsze mówić prawdę. Nie jestem pewny, czy nadal chce, jak to kiedyś w Niemczech powiedział, znać prawdę. Czy nie wystarcza pozostawienie natury samej sobie? Czy rzeczywiście medyczne zapewnienie, wyrok lekarzy są tak dobroczynne? Czy nie naturalniej byłoby umrzeć po prostu, nie znając różnych diagnoz? Myślę, że tak, jednak białe fartuchy nie dają Manuelowi umrzeć w spokoju, rozbudzają nadzieje, wtrącając się gwałtownie i niwecząc wszelkie naturalne odczucia. Ale medycyna obiecuje nadzieję na wyzdrowienie tam, gdzie sama natura przyniosłaby śmierć; jej osiągnięcia odbierają pewność nieuniknioności. Wyrzucałbym sobie, gdybym nastawiony przeciwko medycynie zignorował ją, a Manuel umarłby nie skorzystawszy z jej możliwości. Ciążyłaby mi myśl, że coś zaniedbałem. Teraz, kiedy Manuel umiera, nie opuszczają mnie wyrzuty sumienia, że nazbyt zaufałem medycynie i przez to ostatnie dni jego życia stały się jeszcze większą udręką. Zawsze zostaje przykre uczucie. Ale cieszę się, że Manuel sam się zdecydował.

    16.10.1985
    Wczoraj Lina objęła mnie, a ja nareszcie mogłem się wypłakać. W obecności Manuela zachowywałem się tak, jak gdyby nic się nie stało. Za każdym razem, gdy wychodziłem z jego pokoju, narastał we mnie smutek. Czułem, że będę płakał, długo płakał, kiedy znajdę na to czas. Umrę z bólu, będę samym bólem i niczym więcej. Ale teraz muszę być silny, silny w oczach Manuela. Przecież on jeszcze żyje.

    Wczoraj wieczorem odbyła się narada rodzinna. Rodzeństwo Manuela usiadło ze mną, aby ustalić, czy Manuel powinien zostać tutaj czy też raczej powinno się go odwieźć do Gomez. Za Gomez przemawiało to, że Manuel powiedział kiedyś do Liny i Eulogio, że nie chce umierać w Mexico City. Także ja wolałbym, aby umarł w Gomez, a nie tutaj. Tam jest teraz jego miejsce. Przeciwko Gomez przemawiało to, że wyjazd oznaczałby przerwanie chemoterapii. Musielibyśmy powiedzieć Manuelowi prawdę.
    – Moglibyśmy powiedzieć mu – stwierdziła Lina – że jego system immunologiczny jest osłabiony i lekarze radzą, aby na 4 czy 6 tygodni przerwał chemoterapię i wypoczął. Moglibyśmy zaproponować mu na ten czas wyjazd do Gomez.

    Takie kręcenie wydało mi się grubymi nićmi szyte, sądzę, że wzbudziłoby nieufność Manuela. Narasta we mnie również przekonanie, że lepiej nie mówić Manuelowi całej prawdy. Prawdopodobnie powiększyłaby tylko jego strach i obawiam się, że nie znalazłby harmonii i spokoju, których tak mu życzę. Zatopiłby się jeszcze głębiej w swym lęku, gdyby rozwiano jego nadzieje. Najważniejsze wydaje mi się teraz, aby zapewnić mu w najbliższym czasie jaki taki spokój. Gomez oznacza również problemy związane z transportem; leży 1000 km stąd, żadne towarzystwo lotnicze nie przetransportowałoby Manuela w tym stanie, podróż samochodem zaś byłaby z pewnością zbyt uciążliwa.

    Potem siedzieliśmy przy Manuelu. Udało mi się otrząsnąć ze swego smutku, zaśmiać się, parę razy zażartować, poczułem nawet w sobie siłę i spokój, by wspierać Manuela. Potrzebuje mnie, a ja chcę być dla niego. Ale skoro tylko opuszczę pokój, pogłębia się mój smutek i często płaczę. Wspominam wspólnie spędzone szczęśliwe dni, widzę śmiejącego się Manuela. To tak, jak gdyby łzy wzbierały w mym wnętrzu wraz z żalem i wypływały; dobre, drogie łzy, lubię je, bo unoszą z sobą mój smutek.

    17.10.1985
    Zapalenie cofnęło się. Zmniejszyła się opuchlizna, Manuel znów może poruszać powiekami i mówi wyraźniej. Jednak widzi podwójnie i wszystko zwraca. Jego stan ogólny jest bardzo zły. Nie wiem, czy cieszyć się z tego, że z zapaleniem lepiej, czy też traktować to tylko jako przedłużenie jego cierpień. Przede wszystkim cieszy mnie ten postęp, ale równocześnie martwi: wszystko może znowu przybrać zły obrót, a każdy następny etap może oznaczać pogorszenie. Mam wyrzuty sumienia, bo pragnę szybkiej śmierci Manuela i nie cieszy mnie, że poczuł się lepiej. Czasem zdarzają się cuda, może zdarzy się jeszcze jeden.

    20.10.1985
    Znowu minęło kilka dni, w czasie których z Manuelem nic się nie działo. Czuje się lepiej, jest spokojniejszy, ma mniej napuchniętą głowę, rana również lepiej wygląda. Znów mamy nadzieję. Jestem zmęczony. Ponieważ boję się, że może to być tylko przedłużenie cierpień, nie umiem się cieszyć jak przystało. Mam wrażenie, że jestem uwięziony w naszym małym pokoiku.

    Nie mam spokojnych nocy. Zanim pójdę spać, jest już pierwsza, a wstaję o szóstej, aby podać Manuelowi antybiotyki. Wstrzykuję mu teraz lekarstwa do żył przez dren od kroplówki. W nocy Manuel często mnie budzi, bo chce mu się sikać. To wielka ofiara z mojej strony, że darowuję mu swój sen. Sen znaczy dla mnie bardzo wiele. Nawet gdy źle się czuję, najczęściej mogę dobrze spać, we śnie niemal wszystkie moje zmartwienia zdają się umykać w zapomnienie. Potrzebuję tego spokoju, który niesie sen, gdy się jest tylko sam na sam ze sobą. Mój sen, jak i wszystkie moje noce należy do mnie. A teraz odbiera mi się ten sen i przerywa go. Wstawanie nie przychodzi mi z trudem, ale jestem niezadowolony. Nie robię tego dobrowolnie, ale dlatego, że Manuel potrzebuje antybiotyków. Drażni mnie, że nie wystarcza mu moje całodzienne czuwanie, że potrzebuje jeszcze mojego snu. Uznaję tę konieczność, inaczej nie można, ale to i tak mnie drażni. Nawet mój sen już do mnie nie należy!

    Wczoraj dzwonili moi rodzice. Nie wywierali moralnego nacisku, którym już kilka razy wywołali moje wyrzuty sumienia. Cieszyłem się, że z nimi rozmawiam. Poza tym zadzwonił z Nowego Jorku dawny kochanek Manuela, w styczniu go poznałem. W ogóle nie wiedział, co się stało. Manuel powiedział mu, że ma raka i wyskrzeczał mu swym głosem chorego człowieka, jak cierpi. Później i ja mówiłem z Dominikiem, opowiedziałem mu całą historię, nie wspominając jednak o AIDS. Był zaszokowany, rozpłakał się. Już w Nowym Jorku wyczułem, że Dominik kocha jeszcze Manuela, ale nie byłem zazdrosny w najmniejszym stopniu. Od razu zorientowałem się wtedy, że jestem bliższy Manuelowi i Dominik nie mógł stanowić dla mnie konkurencji. Zbyt wiele łączyło mnie z Manuelem, choć wyrośliśmy na różnych kontynentach. Wyczułem również dystans, jaki Manuel zachował wobec Dominika; mogłem więc pozwolić Dominikowi kochać się w moim Manuelu. Nie zagrażał bowiem naszemu związkowi.

    Manuela bardzo poruszyła ta rozmowa telefoniczna, obudziła w nim wspomnienie dawnych czasów, z pewnością także ich miłości i szczęścia, pięknych wspólnie spędzonych chwil, tęsknoty i ciepła. Tęsknota odgrywała chyba istotną rolę w ich związku, bo Dominik mieszkał wtedy w Chicago, Manuel zaś w Meksyku. Spotykali się od czasu do czasu i pisywali do siebie. Kiedy wreszcie po wielu latach mieli możliwość wypróbowania w Nowym Jorku swej miłości w życiu codziennym, ich związek rozpadł się.

    Wzruszyło mnie, że dawny kochanek Manuela za nim płacze, piękny wydał mi się także widok melancholijnie zadumanego nad dawnymi czasami Manuela. Podoba mi się, gdy coś, co kiedyś było, jeszcze istnieje, że stara miłość nie idzie w zapomnienie i mimo wszystkich innych uczuć, jak ból, złość i smutek, pozostaje jeszcze jakaś resztka być może odmienionej miłości, że nie wypiera się tej znaczącej czystki życia, jak gdyby jej nigdy nie było. Podoba mi się, gdy dawna miłość zamienia się w przyjaźń, gdy nie wyrzuca się na śmietnik zażyłości, namiętności, głębokich uczuć, które się wobec siebie żywiło.

    21.10.1985
    Znacznie lepiej z Manuelem. Od tej katastroficznej diagnozy zaczęło się poprawiać. Guz zmniejszył się, zapalenie się wycofuje, prawie zeszła opuchlizna głowy, rana wysycha, a nawet w jednym miejscu trochę się goi. Znów mam nadzieję. Poprawiają się nastroje. Manuel często siada w fotelu, nawet na zewnątrz na tarasie dachowym. Jest wprawdzie bardzo słaby, jednak silniejszy niż tydzień temu. W tej chwili znów realniejsza stała się nadzieja na wyzdrowienie. Od dzisiaj mogę się znów cieszyć z jego postępów. Nie tracę sceptycyzmu, ale nadzieja we mnie rośnie. Widzę już, jak zdrowi jedziemy do Niemiec, gdzie czeka nas wspólna przyszłość. Chciałbym, aby tak było.

    25.10.1985
    Od wczoraj Manuel czuje się znów gorzej. Rana wygląda stosunkowo dobrze, lecz Manuel stale gorączkuje i zwraca, mimo lekarstw, które na to bierze. Już prawie 17.00, a jeszcze nic nie zjadł. Obawiam się, że wszystko znów będzie się pogarszać; tylko nie to! Rozmawiałem dzisiaj z Manuelem o śmierci i zapytałem go:
    – Jak sądzisz, co cię tak odmieniło w Meksyku, że unikasz tego tematu? W Niemczech spokojniej wyglądałeś śmierci niż teraz.
    – Tutaj jest inaczej – powiedział – tutaj mam rodzinę, chcę żyć, a nie umierać. Nie chcę myśleć o śmierci, ale o życiu. To trudne, poczuć blisko śmierć, a ja próbuję z całych sił nawet w swych myślach unikać tego tematu.
    – Ten temat i przygotowanie się na śmierć nie muszą przecież wcale oznaczać, że faktycznie umrzesz – zaoponowałem. – Mogłoby to jednak znaczyć, że spokojniej i bardziej świadomie przeżyjesz swoje być może ostatnie chwile, że zastanowisz się nad filozofią, życiem, Bogiem, nad życiem po śmierci, nad reinkarnacją, a nie, że stracisz nadzieję.
    – Nie chcę marnować energii na myślenie o śmierci – odparł – ale zużyć ją na dalsze życie. Jeśli będę zastanawiał się nad śmiercią, umrę.

    Był pewny swego i nie chciał dłużej o tym rozmawiać. Muszę się na to zgodzić, że Manuel nie chce tego przemyśleć. Rozmowa z nim dała mi też koniec końców odpowiedź na pytanie, czy Manuel powinien zawsze znać całą prawdę.

    26.10.1985
    Popołudnie. Od dwóch godzin próbuję zasnąć. Jestem rozdrażniony, każdy szmerek mi przeszkadza; nie wiem dlaczego. Do tego jestem zmęczony jak zbity pies, czuję, że ostatniej nocy prawie wcale nie spałem. Zasnęliśmy o wpół do pierwszej, godzinę później Manuelowi zachciało się sikać. O trzeciej zbudziła mnie myśl, że trzeba skontrolować kroplówkę; stwierdziłem, że nie kapie. Minionego popołudnia cewnik już raz się zatkał i Cello, siostra Liny, uczyła mnie, jak się go przetyka. Trzeba do tego dwóch płynów, które miesza się w strzykawce i zaraz po wyciągnięciu gumowych rurek wstrzykuje do cewnika. Kiedy płyn znajdzie się już w organizmie Manuela, należy wciągnąć do strzykawki krew, żeby usunąć z ciała to, co zatkało cewnik. Chciałem teraz w nocy sam spróbować, choć bardzo się bałem, żeby czegoś nie zrobić źle. Jednak nie miałem jednego z tych płynów. Zdecydowałem się zejść na dół, obudzić Cello i poprosić ją o ten płyn. Było mi bardzo nieprzyjemnie, bo obawiałem się, że wszystkich pobudzę. Tak się też stało, udało mi się wprawdzie odryglować drzwi do kuchni, ale kolejne drzwi prowadzące do mieszkania były zamknięte. Ustawili przed nimi krzesło, którego z kuchni nie dało się ruszyć.

    Nie mogłem iść dalej, więc wyszedłem na podwórko i pukałem w okno jadalni, aż nadszedł Don Angel. Zawołałem, żeby przyszła Cello, na co w pośpiechu przybiegła Dona Panchita i otworzyła mi drzwi. Natychmiast wybuchła panika, której tak się obawiałem. Wreszcie wyszła Cello i dała mi ten drugi płyn. Poszedłem na górę i zrobiłem, czego mnie nauczyła. Płyn przeniknął do środka, ale gdy chciałem wciągnąć krew, nic nie poleciało, powstała próżnia. Próbowałem kilka razy, Manuel powiedział, że kręci mu się w głowie. Spanikowałem, wcisnąłem gumowy wężyk z powrotem do cewnika i zawołałem Cello. Stwierdziła, że kroplówka działa, zdaje się, że jednak ją przetkałem.

    Przez te wszystkie emocje zbuntował się żołądek Manuela, Manuel zwymiotował. Zanim się uspokoił, była czwarta, zanim zasnąłem, zrobiło się jeszcze później. O wpół do szóstej znów skontrolowałem kroplówkę, o szóstej przygotowałem strzykawkę z antybiotykami; okazało się, że jedynie bardzo powoli można się wstrzyknąć przez cewnik. Musiałem mocno naciskać i nagle rurka od kroplówki pękła, przestraszyłem się, że do żył Manuela dostanie się powietrze. Prędko wsadziłem jeden koniec w drugi, sprawdziłem, czy w rurce jest powietrze i wstrzykiwałem dalej. Manuel znów zaczął wymiotować. Kiedy rurka po raz drugi wyskoczyła, zbiegłem na dół zawołać Cello. Na szczęście już wstała, weszła na górę, ale śpieszyła się do pracy.

    Kroplówka działała wystarczająco sprawnie, aby przepuścić potrzebną Manuelowi ilość płynu, ale za wolno jak na zupełnie odkręcony zawór. Cello wymieniła rurkę i sprawdziła cewnik. Na zewnątrz wszystko zdawało się być w porządku. Krople kapały, ale niezbyt szybko. Manuel znowu zwymiotował, zrobiło się wpół do ósmej, zanim się uspokoił.

    Znów kłopotów dostarczają mi moje potrzeby seksualne. Jestem pobudzony, mam ochotę na seks, ale jak, gdzie, no i z kim? To dylemat, onanizowanie się w toalecie przynosi ulgę, ale nie zadowala mnie. Boję się kontaktów seksualnych, boję się zarażenia wirusem, przenoszenia wirusa, o ile go mam. Dlatego musiałby to być ostrożny i bezpieczny seks. Nie wiem, czy zaspokoiłby mnie. Na krótko pewnie tak, ale bez wątpienia wyzwoliłby głód na jeszcze więcej, na dotykanie, całowanie, na to, aby pójść na całość, zatem na niebezpieczny seks, którego przeżywać mi nie wolno, którego nie chcę. O swoich wyrzutach sumienia po zadaniu się z kimś obcym, gdy nieuleczalnie chory Manuel leży na łożu śmierci, trudno mi się nawet myśli.

    A jednak mężczyźni mnie kuszą, oglądam się za nimi na ulicy, wyobrażam sobie, jak ich dotykam, jak na nich patrzę, jak pozwalam im się dotykać. Do naszych sąsiadów przejechał w odwiedziny młody mężczyzna, który wydał mi się bardzo zmysłowy. Patrzyłem za nim jak wyposzczony. Wczoraj spotkaliśmy się przy wejściu, nosząc wodę. Rozmawialiśmy, czekając aż napełnią się wiadra, stał przede mną taki zmysłowy, męski, pociągający. Nie miał na sobie koszuli i jego brązowy umięśniony tors, jego gładka skóra były tuż. Najchętniej złapałbym go, ściągnął mu spodnie, obejrzał go, potrzymał przy sobie i czując jego męskość otarłbym o niego swoją. Chciałbym, żeby mnie objął, chciałbym poczuć jego muskularny tors, całować go i przepadać gdzieś jednocząc żądze, chciałbym przeżyć tę grę przyciągania, to łechtanie, które wydaje się już dłużej nie do wytrzymania. Chciałbym zbliżać się z nim do szczytu, korzystać z jego ciała, użyczając mu swego, zapadać się i wzlatywać w rozkosznym uniesieniu.

    A jak wygląda rzeczywistość? Onanizuję się w ubikacji, przywołując go w wyobraźni. Wyobrażam sobie, jak trzyma mnie w ramionach, jaki jest dziki, namiętny i delikatny, jak unosimy się razem niczym pióra na wietrze. Jest to coś takiego jak tornado, które szaleje i znów się uspokaja, porywa nas razem wysoko w górę, w chmury, daleko od ziemi, w obłoki rozkoszy, aż zapominam o wszelkim istnieniu, aby nareszcie wylądować, uspokojony, wyczerpany, szybko i miękko. Wszystko to wyobrażam sobie siedząc w ubikacji, aż poczuję się sam sobą zmęczony. Trzeźwieję, czuję ulgę przez moment i wracam do codzienności, aby pielęgnować Manuela.

    Lubię się onanizować, bez tego byłoby o wiele trudniej; nie ociągam się z dostarczeniem pokarmu moim żądzom. Tkwię w dylemacie, który znałem już wcześniej i nienawidziłem: po jednej stronie rozkosz, jaką niesie seks, niekoniecznie związany z miłością, po drugiej zaś miłość do człowieka, któremu chcę być wierny. Nie uda mi się mieć jednocześnie jednego i drugiego. Muszę się na coś zdecydować. Jednocześnie zawsze kiedy skłaniam się ku jednej ze stron, druga tym bardziej daje o sobie znać. Chcę jednak być po stronie Manuela, nie jest tylko dla mnie całkiem jasne, jak mam sobie radzić z tą sprzecznością.

    27.10.1985
    Przeczuwam, że koniec Manuela blisko. Być może to tylko wyobrażenia i strach, ale od wczoraj jest z nim znów o wiele gorzej. Ciągle wymiotuje, nawet jak nic nie zje. Gorączkuje, boli go głowa, przy pewnych ruchach jego ręce i nogi czasem drętwieją. Nie wiem, czy to kryzys, po którym Manuel znów do siebie dojdzie, ale czuję, że śmierć już nadchodzi.

    Dzisiaj miał ochotę usiąść w fotelu; kiedy próbował się podnieść, dostał silnego bólu głowy i cały zdrętwiał, tak że musiał się natychmiast z powrotem położyć. Zwymiotował, dostał szalonego przyspieszenia rytmu serca, aż musieliśmy otworzyć drzwi i przywachlować mu trochę powietrza. Po raz pierwszy mówił, że wydaje mu się, że umrze, a dzień jego śmierci może być już bliski.
    – To niesamowite i przedziwne, co dzieje się z moim ciałem – powiedział.

    Łzy napłynęły mi do oczu, byłem jednak spokojny, zapytałem:
    – Boisz się?
    – Nie – odparł – ale nie chcę już o tym rozmawiać.

    Biorąc prysznic, cicho popłakiwałem. Nareszcie byłem sam, miałem spokój i mogłem sobie pofolgować. Jednak ta chwila odprężenia trwała krótko. Ile razy spojrzę na Manuela, narasta we mnie przeczucie, że to już nie potrwa długo. Lękam się tego, a jednak chciałbym, żeby to się wkrótce stało. Im mniej wierzę w jego możliwość wyzdrowienia, tym bardziej pragnę jego szybkiej śmierci.

    Puchnie mu policzek, znów rozwija się zapalenie. Miejmy nadzieję, że się nie wykrwawi. Wciąż jeszcze tego rodzaju śmierci obawiam się najbardziej. Rano mają Manuelowi znów pobierać krew w szpitalu. Nie wiem, czy to będzie możliwe. Niewykluczone, że spróbujemy przeprowadzić testy w laboratorium naprzeciwko. Oczywiście koszty będą ogromne, ale trudno. Pojutrze Manuel i tak musi być w szpitalu u lekarza.

    3.11.1985
    Jestem w Gomez. Siedzę tu w domu matki Manuela przed ołtarzem przybranym kwiatami. Stoi na nim urna z prochami Manuela. Szara, metalowa urna; wygląda ładnie.

    Manuel nie żyje, został spalony, jest w przestrzeni, w kosmosie, w urnie, być może jeszcze gdzie indziej. Zmarł 29 października, w dniu, kiedy mijały dokładnie dwa lata naszej znajomości, o trzeciej nad ranem. Zmarł tak, jak nie chciałem: wykrwawił się. Cała jego krew wypłynęła na materac, który ją wchłonął, a wraz z nią życie.

    Czytam teraz fascynującą książkę Shirley McLaine, w której opisuje ona swą drogę do spirytualizmu. Wyjaśnia mi to i przybliża możliwość istnienia życia po śmierci i odrodzenia się. Wywarła na mnie silne wrażenie.

    Chciałem uzgodnić z Manuelem jakiś znak, abym mógł go rozpoznać, gdyby kiedyś po śmierci miał ze mną nawiązać łączność. Rozmawiałem z nim o tym w południe, w ostatnie południe, które przeżył. Pomysł spodobał mu się, ale powiedział:
    – Jeszcze na to czas i nie chciałbym się teraz nad tym zastanawiać.

    Ale ja nie chciałem tracić ani chwili i szukałem słów, które tylko my dwaj mielibyśmy znać. Nareszcie wpadło mi do głowy zdanie i wypowiedziałem je głośno, żeby Manuel również je sobie zapamiętał.

    Gdzieś w środku nocy Manuel obudził mnie, jak zwykle, gdy chciało mu się sikać:
    – Josef, Josef – wołał, ale w jego głosie było coś innego iż zazwyczaj. – Josef, co się dzieje ? – zapytał.
    – Masz bóle? – odpowiedziałem pytaniem.

    Zaprzeczył, a kiedy wstałem, aby zapalić światło, powiedział:
    – Josef, tu jest tak mokro, tak mokro, czy to krew?

    Zapaliłem światło i ujrzałem całą tę krew wokół jego głowy, zobaczyłem, jak z niego wypływa. Wydostawała się spod opatrunku, wszystko było czerwone, materac wchłaniał ją. Widząc krew, powiedziałem:
    – Tak, to krew.

    Na jego twarzy odbiło się przerażenie.
    – Anno – zawołałem – daj mi torbę z materiałem opatrunkowym.

    Wciągnąłem rękawice i wyjąłem kompresy, aby powstrzymać krwotok. Ale wiedziałem, że tego krwotoku nie da się już hamować. Manuel niepowstrzymanie się wykrwawiał. Przemawiałem do niego w swej nerwowości:
    – Tylko spokojnie, spokojnie, nic się nie dzieje, nie jest źle, wszystko będzie dobrze, możesz być spokojny.

    Nacisnąłem na opatrunek, odkleiłem górny plaster, wszystko było pełne krwi, nie widziałem niczego poza krwią. Manuel z minuty na minutę zmieniał swój kolor, stawał się blady, jak tylko ciemnoskóry może być blady, była to bezkrwista bladość, przechodząca w szarość. Wywracał oczy. Anna zbiegła na dół i zapukała w okno, aby zbudzić rodzinę. Pomyślałem: teraz umarł, to było to. Ale to nie było to, najstraszniejsze dopiero miało się zacząć.

    Siedziałem przy Manuelu, trzymałem jego rękę, w której nie było już siły, trzymałem jego piękną dłoń w swoich rękach tkwiących w gumowych rękawicach, trzymałem go, a on patrzył w górę, w sufit. Może co 30 sekund robił wdech, głęboki i głośny, jakby to maszyna zasysała powietrza; natychmiast następował wydech. Potem była cisza. Po pewnym czasie, długim jak cała wieczność, znowu zaczerpnął powietrza, wciągnął je jak automat i natychmiast wypuścił. Potem było spokojnie, jednak oddech znów się powtórzył. Cello wbiegła na górę i chciała przyłożyć na ranę kompres.
    – Za późno – powiedziałem – takiego krwotoku już się nie powstrzyma.

    Przyszli Lina i Eulogio, ale zaraz znowu wyszli. Siedziałem w kalesonach przy Manuelu, trzymałem jego rękę, nadal oddychał jak automat, nie przestawał. Wcale nie chciał przestać. Po prostu nie umierał; trwało to straszliwie długo. Leżał, moja miłość i mój mąż, leżał w swojej krwi, w tej niebezpiecznej, czerwonej krwi, oznaczającej życie i śmierć, i bardzo powoli umierał.

    Powtórzyłem nasze zdanie, aby go nie zapomniał, abym mógł znów go rozpoznać. Wydaje mi się, że jego uszy już nie słyszały, jego mózg się wykrwawił, ale jego dusza musiała tu jeszcze być. Jeśli dusza istnieje, to musiała mnie usłyszeć. Chcę wiedzieć. tak bardzo chcę wiedzieć, że Manuel żyje w wieczności.

    Nareszcie umarł, może po piętnastu minutach tego straszliwego oddychania. Miałem nadzieję, że to nieprawda. Trzymałem jego rękę, jego piękny rękę, która jeszcze dwie i pół godziny temu tak żywo i ciepło otaczała moje męskość, trzymałem jego martwą rękę i rozpłakałem się. Jakże inaczej wyglądał, był taki spokojny, zupełnie spokojny, cały we krwi.

    Teraz nie żyjesz, jesteś całkiem martwy. A ja sam, zupełnie sam na świecie. Mój maż, moja miłość nie żyje. Minęło, skończyło się. Leżysz tu martwy w swej krwi, jak przekwitający mak. Kwitłeś intensywnie i cudownie. Teraz leżysz, zmarły młodo, we krwi, jak mak, który umiera zaraz po osiągnięciu szczytu swojej urody. Teraz, kiedy w Niemczech opadły liście, leżysz martwy jak one tam w kraju, który zaczynał już być twoim domem.

    Martwy! I cała ta krew! Przejęło mnie to strachem, płakałem.
    – Przestań płakać – powiedziała Lina – chcesz, żeby Manuel się przestraszył, przecież on cię słyszy!

    Przestałem, aby ci nie przeszkadzać, a po trzech minutach Lina zaczęła strasznie płakać. Nieżywy, nieżywy, nieodwracalnie z chwili na chwilę.

    Wszyscy wyciągnęliśmy rękawice, umyliśmy cię, ubraliśmy w nowe rzeczy, wyrzuciliśmy do śmieci wszystko, co zetknęło się z krwią. Cello zabandażowała ci szyję i kiedy przyszedł Abelardo, byłeś już prawie gotowy; leżałeś ubrany w swe białe spodnie i białą koszulę.

    Zdjąłem ci z palca naszą ślubną obrączkę. Potrzebowałem jej, aby być wolny, aby poczuć się wolny. Potrzebowałem tego symbolu, musiałem go odebrać. Dopóki śmierć was nie rozłączy: to była rozłąka, więc odebrałem obrączkę dla swego spokoju.

    Leżałeś na gąbce, na której zwykle spaliśmy z Anną. Kwiaty, które ci podarowałem, stały z twojej lewej strony, Cello przyniosła ten bukiet, który jej sprezentowałem, i ustawiła z prawej. Wyjąłem jeden kwiat i położyliśmy go razem z krzyżem na twojej piersi pod rękami.

    Manuelu, leżałeś, a ja siedziałem obok ciebie, dotykając cię; wciąż jeszcze byłeś ciepły, ale już nie tak jak przedtem, nadchodził chłód, chłód śmierci. Siedziałem obok ciebie płacząc. Patrzyłem na twoją twarz; musiałem teraz, miałem teraz zacząć żyć sani. Byłeś martwy, zupełnie martwy. Twoja dusza być może nie, ale ja cię już utraciłem, zostałem sam. Nasze wspólne życie skończyło się tutaj. Płakałem z bólu, to było straszne.

    Lina odmawiała różaniec. Przyglądałem ci się. Nie odezwałeś się. Leżałeś niezmieniony, bez względu na to, co robiliśmy.

    Znaliśmy się dokładnie dwa lata, dokładnie dwa lata kochaliśmy się, dokładnie dwa lata należałeś do mnie, zaznałem radości dotykania cię, pogłębiania naszej intymności, kochania ciebie, życia w symbiozie, sprzeczania się z tobą, życia w jedności. Ciągle jeszcze cię kochałem, ale ty byłeś martwy.

    Zrobiło się jasno, nadchodził ranek, a ty leżałeś ubrany na biało bez krwi. O wpół do dziewiątej nastąpiło trzęsienie ziemi, niezbyt mocne, ale zauważalne, przestraszyliśmy się, chwyciliśmy najważniejsze rzeczy, pieniądze, biżuterię, bilety lotnicze i zbiegliśmy na dół. Znów się uspokoiło. Na ulicy było pełno ludzi, którzy ze strachu wybiegli na zewnątrz.

    Wszystko naraz: Manuel umarł, trzęsienie ziemi! Przeklinam świat. Cóż jeszcze ma mnie spotkać? Czy to wciąż jeszcze za mało, co trzeba mi jeszcze będzie przetrzymać? Bałem się o swoje życie i doszedłem do wniosku, do którego zawsze dochodzę: chcę żyć, przeżyć, nie chcę umrzeć, chcę być szczęśliwy, smutny, płakać łzami i do łez śmiać się.

    Dziwne uczucie: jeszcze parę godzin wcześniej był tutaj, chory, cierpiący, ale istniał na tym świecie. Był mój. Potem zniknął z chwili na chwilę. Wprawdzie jego ciało tu leży, ale on odszedł, nie żyje. Tak trudno to pojąć. Nagle moje życie się zmieniło, Manuel już nigdy nie wróci. Teraz ponoszę odpowiedzialność tylko za siebie. Zerwanie, które nie pozostawia możliwości walki: śmierć to koniec, niepojęty koniec naszego związku.

    Myśl, że jego dusza nadal żyje, trochę mi pomaga, pozwala mi mieć nadzieję na spotkanie z nim w wieczności czy też w innym ziemskim życiu. Nadzieją napawa mnie możliwość dalszego życia duszy, to że rzeczy są niezmierzone, że życie nie kończy się tak nagle, że jego granice rozciągają się od naszego doświadczenia na ziemi aż po nieskończoność. Pociesza mnie to, a jednak teraz jestem tutaj, na ziemi, sam, a ciało Manuela już nie żyje, Manuel jest martwy.

    Przynieśli trumnę. Masz być spalony. Była ohydna: drewniana skrzynia obita szarobłękitnym pluszem. W jej wieko wmontowano klapkę z przezroczystym plastikiem pod spodem, przez który można cię było oglądać. Nie podobała mi się, pomyślałem, że też byś takiej nie chciał. Ale już była, poza tym to przecież wszystko jedno.

    Znosiliśmy cię z naszego pokoju wąskimi schodami w dół. Twoje ciało ledwie mieściło się na zakrętach, tak byłeś stężały. Ułożyliśmy ciebie, twoje ciało, w trumnie i ustawiliśmy w jadalni na marach. Ta trumna była właściwie tylko pojemnikiem, w którym miałeś być odwieziony do krematorium. Trumny wykorzystuje się tu wielokrotnie.

    Nareszcie przyszła pora. W gorączkowym ruchu ulicznym, rozdzieleni na dwa samochody pędziliśmy przez miasto i straciliśmy z oczu karawan. Tak więc sami szukaliśmy drogi. Trzymałem w ręce kwiaty i w końcu wypytując ludzi, dotarliśmy do olbrzymiego cmentarza, pośrodku którego znajdowało się krematorium.

    Manuel czekał na nas wejścia. Karawan akurat tutaj zepsuł się. Dopiero później przyszło mi do głowy, że być może nie był to wcale przypadek: Manuel zawsze bał się zostawać sam, i dopiero gdy zobaczyłem, jak bez ceregieli przebiega palenie zwłok, pojąłem sens tego defektu. Z pewnością karawan przyjechałby przed nami i ciało Manuela byłoby już odstawione, zanim zdążylibyśmy jeszcze raz go zobaczyć. Karawan do połowy zdążył wjechać na cmentarz, a w połowie stał na chodniku w samej bramie.

    Zaraz po naszym przyjeździe samochód zaczął działać. Kiedy byliśmy na miejscu, zapadał zmierzch. Trumnę wniesiono do budynku. Na parę sekund zostałem sam z Manuelem, potem trumnę ustawiono w windzie wyłożonej drewnem, co wyglądało tak, jakby jakaś wielka trumna połknęła trumnę właściwą.

    Winda ruszyła w dół, do piwnicy budynku. Patrzyłem za nią, położyłem się niemal na podłodze, aby przez szczelinę jeszcze raz zobaczyć Manuela. Przyglądałem się, jak trumna zjeżdża na dół, jak ją otwierają i wyjmują z niej Manuela razem z prześcieradłem. Zobaczyłem, jak otworzyło się jedno oko Manuela. Spojrzał na mnie po raz ostatni swym cudownym, wielkim, brązowym martwym okiem.

    I tyle. Natychmiast musieliśmy uiścić wszystkie opłaty, kasa była w tym samym pomieszczeniu. Wyszliśmy na zewnątrz. Rozpłakałem się ze złości na ten bezceremonialny pragmatyzm całej sprawy. Oto stałem z kwiatami w ręku, żal i wściekłość mieszały się z sobą. Myśląc o Manuelu, wyrzuciłem kwiaty do kosza na śmieci.

    Na zewnątrz usiedliśmy obok siebie na krawężniku, komin dymił nad nami. Zapaliłem pierwszego od lat papierosa. Prawie wszyscy palili, tak jak ten komin. Płakaliśmy, każdy z osobna, i wszyscy razem. Wyczuwałem zapach Manuela, patrzyłem w gęsty dym i głęboko zaciągałem się papierosem. Manuel ulatniał się przez komin, zapadał zmrok. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy i księżyc w pełni. Wkradał się w nas chłód, bolała mnie głowa, byłem u kresu sił, spięty i wycieńczony. Przez komin ulatywało jego cudowne ciało, unosił się ku pierwszym gwiazdom i księżycowi. Po raz ostatni księżyc w pełni zaświecił naszej miłości, tylko dla nas, po raz ostatni należał do nas, jak do wielu innych kochanków.

    Teraz, dokładnie dwa lata temu, po raz pierwszy poczuliśmy siebie, zaczęło się to, co dzisiaj się skończyło. Byłem niezmiernie smutny, a jednocześnie wolałem myśleć, że jego ciało odchodzi do gwiazd, niż że miałyby je zeżreć robaki i glisty. Cieszył mnie ten ogień , ten straszliwy ogień trawiący jego piękne ciało.

    Potem przestało pachnieć, Manuel był spalony. Musieliśmy zaczekać, aż nam przekażą prochy. Było zimno, poszedłem z Anną pospacerować po ciemnym cmentarzu. Moskity cięły, dowodząc nam, że żyjemy.

    Przywieziono nam urnę z szarego metalu. Podobała mi się. Popiół jeszcze się żarzył, tak że musieliśmy wziąć ją przez gazetę, żeby sobie nie poparzyć palców. Zaniosłem ją do samochodu. Było straszliwie zimno, ogrzewałem się nią, twoją urną, twoim ostatnim ciepłem, które będziesz mógł mi dać. To było twoje ciało, twoja energia.

    Zawieźliśmy urnę do domu i ustawiliśmy ją w pokoju, w którym umarłeś. Teraz zabraliśmy się za sprzątanie, wyrzuciliśmy do śmieci wszystkie twoje lekarstwa, wszystkie ubrania, które nosiłeś podczas choroby i wszystkie rzeczy związane twoją chorobą.

    Myślałem, że głowa mi pęknie. Ulgę sprawiła mi aspiryna. Co był dzień pełen wysiłku i cierpienia. Nie mam już łez, cały składam się z bólu, który skupił się w mojej głowie.

    Pościeliliśmy sobie z Anną łóżko przy urnie, która ciągle jeszcze była gorąca. Spaliśmy bardzo blisko prochów i dziwiłem się, że to mi nie przeszkadza. Wyobrażałem sobie zawsze, że urny wzbudzają grozę, ale nie odczułem jej. Nie było cię tu. Urna z prochami to już nie ty, nawet już nie twoje ciało. To więcej niż nic, to pomnik. Dotknąłem urny, poczułem ciepło i zapadłem w sen; spałem długo, głęboko i mocno.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    JOSEF GABRIEL
    (tłumaczyła M. Muskała, Wydawnictwo Dolnośląskie 1990)

    Fragment powieści “Przekwitający mak. AIDS – ostatnie miesiące pewnej miłości”. Wybór i skróty pochodzą od redakcji.

  • Slawus

    LAT 2
    OJCIEC (z pracy) Dlaczego mały płacze?
    MATKA Przed chwilą mu wlałam.
    OJCIEC Co znowu zbroił?
    MATKA Już od pewnego czasu obserwuję, że co mu dam nowe śpioszki, to zaraz dziura w kroku. Najpierw pomyślałam, że to te fabryczne szwy są takie słabe. Aż dzisiaj się wyjaśniło. Jestem w kuchni, zmywam naczynia. Zastanowiła mnie cisza u dziecka w pokoju. On o tej porze nigdy nie śpi. Wchodzę, a Sławuś zrobił dziurkę w kalesonkach, wyjął ptaszka i bawi się nim a bawi. O Bożym świecie nie pamięta. Jak go mogłam stłuc…
    OJCIEC Za co? Przecież on jeszcze malutki. Myślisz, że ja w jego wieku tak się nie bawiłem? Nie wolno go za to bić. No, nie płacz syneczku, tatuś cię pokocha… Mamusia zbiła Sławcia, mamusia be…
    MATKA Tak, pochwal go, to się nie oduczy.
    OJCIEC Ja mam własne metody wychowawcze.
    MATKA Zasrany pedagog!

    LAT 3
    SŁAWUŚ Mamusiu, ale tatuś to ma tlombe jak u słonia na oblasku.
    MATKA Co ty pleciesz – jaką trąbę?
    SŁAWUŚ A jak wysied z łazięki…
    MATKA (do OJCA) Czyś ty oszalał? Dlaczego nagi łazisz przy dziecku?
    OJCIEC Na sekundę uchyliłem drzwi, żeby zapalić światło, to mi zgasił ten psotnik.
    MATKA Sławuś, już do pokoju, do zabawy! O, a co ty tu zbudowałeś? Jaki piękny most! Przedłużymy go o jedno przęsło.
    SŁAWUŚ Jakie psięśło?
    MATKA Przęsło. (do OJCA) Jeszcze porozmawiamy! Nie dość, że jesteś gościem w domu, to nawet kiedy już przyjdziesz, zamiast zająć się dzieckiem…
    SŁAWUŚ Mamo, mamo, jakie psięśło?!!
    MATKA O, proszę! Żebym to ja, kobieta, wykładała chłopcu podstawy budowy mostów?

    LAT 4
    W przedszkolu
    PANI Sławuś się dzisiaj zsiusiał w spodenki. Jeszcze się suszą. Będzie pani musiała przynieść mu drugie.
    MATKA (ostro do SŁAWUSIA) Co to ma znaczyć?
    SŁAWUŚ (w kocyku, płacze spazmatycznie) Bo… dlaczego mi dałaś te spodnie z guzikami… ja chciałem z zamkiem…
    MATKA Przecież uczyłam cię rozpinać i zapinać guziki. A jak nie miałeś siły, to trzeba było poprosić panią.
    PANI Sławuś jest bardzo nieśmiały i wstydliwy. Zauważyłam, że woli się bawić sam albo z dziewczynkami. Dla mnie to lepiej, że on jest taki spokojny, że nie szaleje jak inni chłopcy. Ale trzeba chyba jakoś zaradzić tej jego nieśmiałości.

    LAT 5
    SŁAWUŚ (wziąwszy się pod boczki, tańczy po pokoju w krakowskim serdaczku z cekinami, spódniczce w pasy i wianku z szarfami)
    MATKA (przytula go) Moja krakowianka!
    OJCIEC (z pracy) W coś ty go ubrała?
    MATKA Całymi tygodniami tak mnie zamęczał o to krakowskie ubranko, że w końcu dla świętego spokoju kupiłam.
    SŁAWUŚ Tatusiu, a ja jestem klakowianka!
    OJCIEC (z machnięciem ręki) A róbcie sobie, co chcecie. Ja wychodzę.
    MATKA Bez obiadu?
    OJCIEC Zjem wieczorem. Mam zebranie zarządu Spółdzielni Mieszkaniowej.

    MATKA (zaciekle bije SŁAWUSIA) Za co ja płacę? Za czyje obiady? Twoje czy Rafała? Jak się jeszcze raz dowiem od pani, że oddajesz drugie danie Rafałowi, to cię chyba zakatrupię!
    SŁAWUŚ Rafał jest moim przyjacielem!
    MATKA Ja ci tu dam przyjaciela! Masz zjadać cały obiad! Już i tak wyglądasz jak ofiara Oświęcimia!

    LAT 6
    OJCIEC (ciągnąc SŁAWUSIA za rękę, surowo) Sławek, koniec tych brewerii! Idziemy.
    SŁAWUŚ (histeryzuje) Nie! Nie!
    MATKA Oj, jak nie chce, to go nie zmuszaj. Komu mogą przeszkadzać włosy u takiego małego dziecka? Wygląda z nimi tak słodko jak aniołek.
    OJCIEC Zwariowałaś! Co było dobre w przedszkolu, to nie w szkole. W szkole nikt nie będzie tolerował chłopaka z lokami do ramion. A poza tym inne dzieci śmiałyby się z niego, że dziewczyna.
    SŁAWUŚ Mamo!
    MATKA Idź z tatusiem, synuniu. Mamusia ci kupi śliczną peruczkę, będziesz w niej chodził po domu.
    OJCIEC Jeszcze czego – perukę! To samo te krakowskie łachy – trzeba je będzie sprezentować córce sąsiadki. Sławek! Marsz do fryzjera!

    LAT 7
    W szkole
    SŁAWUŚ Proszę panią!
    PANI Nie mówi się “proszę panią”, tylko “proszę pani”.
    SŁAWUŚ Czy mogę…
    PANI Powtórz.
    SŁAWUŚ Proszę pani.
    PANI Słucham.
    SŁAWUŚ Czy mogę wyjść do ubikacji?
    PANI Jak to? Przecież przed chwilą była przerwa!
    SŁAWUŚ (czerwony ze wstydu) Tak, ale… ja nie siusiu…
    KLASA (kona ze śmiechu)
    PANI Jak nie siusiu, to znaczy, że kupkę?
    KLASA (jak wyżej)
    PANI Dlaczego nie zrobiłeś na przerwie?
    SŁAWUŚ Bo… na przerwie to starsze chłopaki otwierają drzwi, podglądają i się śmieją, a teraz, na lekcji, to jest spokój…
    PANI (przekonana) Aha, całkiem słusznie. Dobrze, idź.

    W drodze ze szkoły
    (Banda nieco starszych chłopców otacza SŁAWUSIA)
    CHŁOPCY Laluś! Laluś! Prostokącik! Biała koszulka, czarna aksamitka!
    SŁAWUŚ (powstrzymuje łzy i wymija ich wyniośle, z bezgraniczną pogardą we wzroku, co jeszcze wzmaga agresję napastników)
    PRZECHODZĄCY ÓSMOKLASISTA (do kolegi, pokazują SŁAWUSIA) Ale się, kurwa, odpierdolił!

    MATKA (wita SŁAWUSIA w progu) Co się stało? Dlaczego płaczesz? Dostałeś dwójkę?
    SŁAWUŚ (zalewa się łzami) Nie! Dwie piątki!
    MATKA No to o co chodzi? (tuli go) Cisio, cisio. Jak zjesz obiadek, to mamusi powiesz, prawda? Ale najpierw umyj rączki i zdejmij koszulkę, bo zachlapiesz barszczykiem, a jeszcze jutro musisz ją wziąć do szkoły.
    SŁAWUŚ (krzyczy i tupie) Nie wezmę tej ohydnej koszuli!
    MATKA Koszula – ohydna? Piękna! Jak mamusia cię ubierze, to wyglądasz najbardziej elegancko z całej szkoły.

    Wieczorem
    SŁAWUŚ (czytając w łóżeczku “Słoniątko” Rudyarda Kiplinga, odgraża się po cichu) Ja im też kiedyś zrobię tak samo jak Słoniątko złym krewnym.

    LAT 8
    MATKA Wyjdź trochę na dwór, odetchnij świeżym powietrzem.
    SŁAWUŚ Wolę czytać.
    MATKA Nie można bez przerwy siedzieć w książkach. Kupiłam Ci skakankę, poskacz sobie na podwórku.
    SŁAWUŚ Skakankę? Jak dziewczyna?
    MATKA Jak dziewczyna? Nie widziałeś w telewizji, jak skaczą bokserzy, ciężarowcy?
    SŁAWUŚ Ja nie jestem bokserem.
    MATKA To idź do chłopców. O, tu pod oknem kilku gra w kapsle.
    SŁAWUŚ Mamo, kapsle to przecież bez sensu. książka ciekawsza. A w ogóle to chłopcy się przezywają i ciągle mówią: chuj. A co to jest chuj?
    MATKA Nie powtarzaj! To brzydkie słowo, zresztą nie wiem, co to jest. Skoro tak, to może lepiej czytaj. Ale nie “Bułeczkę”, na miłość boską. Czytałeś ją już chyba pięćdziesiąt razy. Koniec z bajkami! Taki duży chłopak, czas na poważniejsze rzeczy. O tu masz “W pustyni i w puszczy”, to napisał laureat nagrody Nobla, w twoim wieku to już trzeba znać.

    Wieczorem
    (SŁAWUŚ leży w łóżku i rozmawia sam ze sobą. MATKA, zaczajona pod drzwiami, podsłuchuje)
    SŁAWUŚ “Stasiu, tak mi zimno.” – “Nie bój się, Nel, mamy jeszcze chininę. Przytul się do mnie i spróbuj zasnąć.” – “Och, Stasiu, jesteś dla mnie taki dobry.” – Ułóż się wygodnie, Nel, przykryję cię swoją koszulą.” – “Stasiu, jak ty jesteś pięknie zbudowany, jaką masz szeroką pierś i ramiona takie silne, umięśnione. Z tobą niczego się nie boję, bo wiem, że zawsze mnie obronisz.” – “Zaśnij, Nel, rozmowa mnie męczy.” – “Ale ja nie chcę spać, Stasiu. Chcę czuć twoje gorące ciało przy sobie, gładzić twoje włosy. Ach, Stasiu…”
    MATKA Co tam jeszcze za rozmowy? Ja ci tu dam zabawy w Stasia i Nel!
    SŁAWUŚ Przecież sama kazałaś mi to czytać.
    MATKA W tej chwili mi spać! Już prawie wpół do dziewiątej!
    SŁAWUŚ (prawie płacze) A moim kolegom to rodzice pozwalają oglądać filmy, tylko ja muszę iść spać zaraz po dobranocce. I codziennie rano, jak przyjdziemy do szkoły, to oni opowiadają sobie film, a ja wtedy muszę iść do dziewczyn, żeby się nie wydało, że nie oglądałem, bo znowu by się ze mnie śmiali…
    MATKA Sławek, bo jak wezmę pasa…
    OJCIEC (z sąsiedniego pokoju) Cicho tam, filmu nie można spokojnie obejrzeć!

    LAT 9
    W świetlicy szkolnej
    WYCHOWAWCZYNI Obawiam się, że wyrzuca pan pieniądze w błoto. Ja Sławka bardzo rzadko widuję na świetlicy. Zwykle jak tylko zje obiad, zaraz ucieka do domu.
    OJCIEC Do domu? Przecież ty nie masz klucza od górnego zamka? Sławek, czego ja się dowiaduję?
    SŁAWUŚ (zaciął się i patrzy w podłogę)
    OJCIEC Pytam cię! To my jesteśmy pewni, że ty jesteś do trzeciej pod opieką, a ty gdzie łazisz?
    SŁAWUŚ (z trudem, prawie płacze) Do lasu… albo na cmentarz…
    OJCIEC Na cmentarz?
    SŁAWUŚ (wybucha) Tak! Miedzy umarłymi jest mi lepiej, niż między żywymi!
    WYCHOWAWCZYNI (zdumiona) Sławuś, dziecko, co ty wygadujesz? Dlaczego nie lubisz swoich kolegów? Biją cię, przezywają? Jeśli tak, to dlaczego nie przyjdziesz i nie powiesz?
    SŁAWUŚ Już raz powiedziałem pani Helence, to zaczęli się mścić i przezywać, że jestem lizus i paninsynek…
    WYCHOWAWCZYNI (do OJCA) Proszę się nie martwić, ja zwrócę na Sławka baczniejszą uwagę.
    OJCIEC Bardzo bym panią prosił. (do SŁAWUSIA) Tym razem jeszcze nie powiem matce, ale jak się dowiem, że nadal uciekasz ze świetlicy, to matka cię spierze tak jak to ona umie, już ty wiesz. Mówię ci to przy pani, pamiętaj.

    (SŁAWUŚ z OJCEM są zajęci montowaniem torów kolejki elektrycznej na podłodze w pokoju SŁAWUSIA. Wchodzi matka)
    MATKA Co ma znaczyć to rozwalisko? Sprzątnąć mi to w tej chwili!
    OJCIEC Dokupiłem Sławusiowi dwie zwrotnice i dwa wagoniki towarowe.
    MATKA Wiesz co – wstydź się! Stary-maleńki! Nie ma co z pieniędzmi zrobić. Już nie widzę tej kolejki!
    SŁAWUŚ (rozdzierająco) Mamo!
    MATKA Masz się uczyć, a nie tracić czas na bzdury!
    SŁAWUŚ Ja już wszystko umiem. Dzisiaj znowu dostałem te dwie przeklęte piątki!
    MATKA (bije SŁAWUSIA po twarzy) Jak ty się wyrażasz!
    OJCIEC Dziecka się po twarzy nie bije!
    MATKA Nie podrywaj mi autorytetu!
    SŁAWUŚ (piszczy) Nie będę się więcej uczył, już i tak umiem całą czwartą klasę do końca!
    MATKA To bierz się za książki do piątej, przecież ci kupiłam wszystkie.
    SŁAWUŚ Ja nie chcę, żeby za mną ciągle wołali “prymusik” i “encyklopedia”!
    OJCIEC (do MATKI) Idź do kuchni i zajmij się garami. My, mężczyźni, mamy tutaj swoje męskie sprawy.

    LAT 10
    (SŁAWUŚ powiesił sobie na macie – obok pocztówek, breloczków i pamiątkowej ciupażki z Zakopanego – kartkę z brystolu z wykaligrafowanym dużymi czarnymi literami imieniem i nazwiskiem: Tomasz Mędrzak)
    MATKA Odepnij to natychmiast!
    SŁAWUŚ (gotowy do płaczu) Nie odepnę!
    MATKA Co to za jakiś Tomasz Mędrzak?
    SŁAWUŚ (milczy, zasłaniając sobą matę)
    MATKA Jakiś twój kolega?
    SŁAWUŚ Tak! Mój najlepszy przyjaciel!
    MATKA Pierwsze słyszę o jakimś Mędrzaku! Ale nawet jeśli przyjaciel, to do czego to podobne, żeby wypisywać jego nazwisko i wieszać na ścianie. W dodatku czarnymi literami. Wygląda jak klepsydra. Nie denerwuj mnie, tylko zdejmij po dobroci.
    SŁAWUŚ (rzuca się na MATKĘ z pięściami) Nigdy!
    MATKA (uspokaja SŁAWUSIA paroma ciosami skierowanymi na genialną głowę syna i zrywa kartkę, a przy okazji całą matę) Posprzątaj to wszystko: powieś matę, pozbieraj breloczki. Za godzinę ma być porządek.
    SŁAWUŚ (w spazmach wije się na podłodze) Tomku, Tomku, ja nie chciałem, Tomku!…

    (Mija godzina. MATKA rozmawia przez telefon)
    MATKA Jest pani pewna, że ani w jego klasie, ani w całej szkole nie ma ucznia o takim nazwisku? Dziękuję bardzo…
    SŁAWUŚ (nadal szlocha na podłodze)
    MATKA Dlaczego nie wykonałeś mojego polecenia? Dlaczego mnie oszukujesz? W szkole nie ma żadnego Mędrzaka.
    SŁAWUŚ Bo on nie jest ze szkoły! On jest z filmu “W pustyni i w puszczy”, na którym byliśmy całą klasą!
    MATKA Jeszcze bezczelnie kłamie! (katuje SŁAWUSIA)

    LAT 11
    (SŁAWUŚ wraca ze szkoły zapłakany i zły. Zdejmuje buty, które miał nałożone na gołe stopy)
    MATKA Wielkie nieba! Coś zrobił z rajstopami?
    SŁAWUŚ (wyciąga z teczki zwinięte rajstopy i gniewnie rzuca na podłogę) Nie będę więcej tego nosił!
    MATKA Jeszcze czego! Dziesięć stopni mrozu, a on nie będzie nosił rajstop! Tylko patrzeć, jak zachorujesz po tym dzisiejszym wyskoku.
    SŁAWUŚ Myślałem, że się ze wstydu zapadnę pod ziemię, gdy na wu-efie chłopcy zauważyli, że mam rajstopy. Kupcie mi normalne męskie kalesony, a nie jakieś babskie pończochy!
    OJCIEC Mały ma rację. Nie denerwuj się, synku, tatuś już idzie do sklepu. Może dostanę coś na ciebie. (do MATKI) Ty też masz pomysły. Do czego to podobne, żeby jedenastoletni chłopak nie miał przyzwoitych gaci.
    MATKA (do SŁAWUSIA) Jak wolisz kalesony, to proszę bardzo. Tylko spróbuj mi się poskarżyć, że cię przezywają “kalesoniarz”.

    Wieczorem
    Na marginesie zeszytu od fizyki, obok lekcji o stanach skupienia ciał, jedenastoletni SŁAWUŚ notuje pierwszy w swym życiu własny czterowiersz:
    Nie ma na świecie tego owocu,
    Co daje uspokojenie.
    Nie ma tu szczęścia zestalonego,
    Lecz wieczne rozprzestrzenienie.

    LAT 12
    Na wywiadówce
    WYCHOWAWCZYNI Od dawna spośród wszystkich kolegów najbardziej lubi Darka. Na początku roku dołożył wielu starań, żeby siedzieć z nim w jednej ławce. Darek nigdy się ze Sławka nie śmiał, a gdy robili to inni, zawsze stawał w jego obronie. Jakże więc to się mogło stać, że dobremu Darkowi, którego tak lubi, Sławek któregoś dnia rano, gdy w szatni było jeszcze pusto, zabrał po kryjomu worek z nowiutkimi adidasami, z których Darek był bardzo dumny, i utopił go w studzience kanalizacyjnej koło szkoły? Pytany, dlaczego to zrobił, płacze i odpowiada, że nie wie. Po prostu nie wie. Wymogłam na nim przeprosiny Darka przy całej klasie, Darek wybaczył mu natychmiast, to rzeczywiście wspaniały kolega – no ale cóż, jego rodzice domagają się zwrotu pieniędzy za adidasy, były kupione w “Peweksie”…

    Przy kolacji
    MATKA Po tej aferze z adidasami za karę nie pojedziesz z nami na żadne wczasy. Zapiszę cię na kolonie, tak jak to robią inne matki.
    SŁAWUŚ (zaczyna się mazać) Nie, mamo, tylko nie na kolonie!
    MATKA Tak będzie najtaniej. Nie mamy tyle pieniędzy, żeby ci zapewnić wczasy przez całe dwa miesiące. Wcześniej czy później musisz się nauczyć jeździć na kolonie – i właśnie jest doskonała okazja.
    SŁAWUŚ Ja nie będę spał w jednej sali z dziesięcioma innymi chłopakami, bo oni wariują przez całą noc, nie dadzą się wyspać i będą mi robili kocówy!
    OJCIEC Chłopak ma trochę racji. Na koloniach są dzieci z bardzo różnych domów. Już wolę się szarpnąć na Jastrzębią Górę i żeby był przy nas, niż żeby go tam na przykład nauczyli palić papierosy.
    MATKA (zmiękła) No dobrze – ale co z pozostałymi sześcioma tygodniami?
    SŁAWUŚ (uszczęśliwiony, potulnie) Mogę cały ten czas przesiedzieć u babci. Obiecuję, że przez wakacje przeczytam “Nad Niemnem”.

    LAT 13
    Na wywiadówce
    WYCHOWAWCZYNI Mam wrażenie, że Sławek przeżywa jakiś kryzys. Jest nerwowy, rozdrażniony. To się odbija na wynikach w nauce. Sławek-orzeł, Sławek-prymus, zawsze piątki od góry do dołu – a tu nagle załamanie; o, widzi pan, z matematyki nie ma żadnej piątki, ba, trójek więcej niż czwórek. Nawet z polskiego: pani Broszkowska jeszcze w ubiegłym roku twierdziła na radzie pedagogicznej, że dla Sławka to ona stopnia nie ma, bo piątka to o wiele za mało, a teraz ledwie czwórki. I dwója za brak wypracowania. To już do Sławka, tego sumiennego i systematycznego Sławka, zupełnie niepodobne.
    OJCIEC (zmieszany) Tak, my też zauważyliśmy w domu, że on jest rozkojarzony, niechętnie siada do lekcji. Matka ogranicza się do krzyku i pasa. Ja próbowałem z nim rozmawiać, ale niczego nie udało mi się z niego wyciągnąć.
    WYCHOWAWCZYNI Właśnie, zrobił się bardzo skryty. Jak się zatnie – koniec. Przypuszczam, że zaczął się masturbować i stąd te kolosalne zmiany. Cóż, dojrzewanie ma swoje prawa.
    OJCIEC (półgłosem, do siebie) Żeby tylko matka się nie dowiedziała…
    WYCHOWAWCZYNI Aha, na pocieszenie mam dla pana miłą, choć też nieco dziwaczną wiadomość, że Sławek bardzo się podciągnął z wu-efu. Dotychczas, jak pan wie, ćwiczył niechętnie, podrabiał zwolnienia lekarskie i jechał na słabych trójkach, tak trudnych do pogodzenia z piątkami z innych przedmiotów. A teraz proszę spojrzeć: cztery, cztery plus, jest nawet pięć za skok w dal.

    W Poradni Zdrowia Psychicznego
    PANI PSYCHOLOG Pamiętajcie państwo, że wiek lat trzynastu, klasa siódma – to w życiu chłopca pierwszy wielki kryzys psychoemocjonalny. W tym okresie po raz pierwszy pojawia się niebezpieczeństwo popadnięcia w nałóg palenia papierosów, picia alkoholu, a nawet narkotyzowania się.
    OJCIEC (zdenerwowany) Proszę pani, mój syn na pewno nigdy nie palił, nie pił ani nie narkotyzował się. Nie jesteśmy aż tak ograniczeni bądź obojętni na jego sprawy, aby podobnych rzeczy od razu nie zauważyć. Natomiast mój syn podjął próbę samobójstwa i pani zadaniem jest mi wyjaśnić, dlaczego.
    PANI PSYCHOLOG Nie dał mi pan dokończyć, a ja właśnie zmierzałam do tego, że próba samobójcza może być też jednym z następstw tak zwanego pierwszego wielkiego kryzysu wartości u chłopców około trzynastego roku życia.
    MATKA (która dotąd pochlipywała na stronie) Źle mu było w domu! Miał wszystko, co można sobie wymarzyć: zabawki, piękne książki, ubranka jakie tylko, zawsze ugotowane i podane, matka w pracy po godzinach, matka pół dnia w kolejce po szyneczkę dla Sławusia – a Sławuś jej za to wbił nóż w serce, ooo… Wszystkie proszki, jakie były w kuchni, wszystkie wziął…
    PANI PSYCHOLOG Niech się pani uspokoi. Najważniejsze, że życiu chłopca nie zagraża już niebezpieczeństwo. Gdy całkowicie powróci do zdrowia, będziecie go państwo przyprowadzać do mnie na cykl rozmów i testów.
    OJCIEC Przepraszam, ale czy nie byłoby lepiej, aby moim synem zajął się psycholog-mężczyzna? Wie pani, to byłoby jak gdyby w zastępstwie za mnie. Ja czuję, że to wielki błąd z mojej strony, ale jakoś nie umiem rozmawiać z synem…
    MATKA (miedzy dwoma kolejnymi chlipnięciami) Jak on matce nic nie powiedział, to tobie powie, jeszcze czego…
    PANI PSYCHOLOG Zapewniam pana, że w leczeniu pacjentów w wieku Sławka płeć terapeuty nie odgrywa jeszcze żadnej roli.

    LAT 14
    W Poradni Zdrowia Psychicznego
    PANI PSYCHOLOG Zacznę od rzeczy przyjemnych. Pański syn jest pod wieloma względami dzieckiem niezwykłym. Ma bardzo wysoki iloraz inteligencji, a wiedzę ogólną tak rozległą, że aż mi się nie chciało wierzyć, że on jest dopiero w ósmej klasie. Szeroki wachlarz lektur, jakich jego rówieśnicy być może nigdy w życiu nie przeczytają.
    OJCIEC (skonfundowany) To żona tak zawsze dbała…
    PANI PSYCHOLOG Ale, jak każde tak zwane cudowne dziecko, Sławek jest skrajnym neurotykiem.
    OJCIEC (przerażony) Mój Boże… czy to niebezpieczne?
    PANI PSYCHOLOG Czasami może być niebezpieczne, jak to już raz miało miejsce, gdy Sławek sięgnął po leki, ale jeśli się umie z neurotykiem odpowiednio postępować, może on funkcjonować zupełnie normalnie. Człowiek zdrowy, zaspokoiwszy daną potrzebę, rozluźnia się. Neurotyk jest ciągle niezaspokojony. Zdrowy mężczyzna po odbyciu satysfakcjonującego stosunku płciowego przynajmniej przez jakiś czas jest odprężony, wyciszony i zrelaksowany. Natomiast neurotyk prawie natychmiast po przeżyciu orgazmu pragnie go przeżyć raz jeszcze. Jeśli wpadnie w trans, stosunek goni u niego stosunek, co może być niebezpieczne dla jego zdrowia, a nawet życia. Jest to tak zwana piramida orgazmów.
    OJCIEC Dobrze, że zdecydowałem się przyjść sam. Dla mojej żony wszystko, co związane z seksem, jest obrzydliwe i grzeszne.
    PANI PSYCHOLOG Rodzice neurotyka muszą szczególnie wnikliwie interesować się jego życiem seksualnym, gdyż jeśli dojdzie do piramidy, to można go już nie odratować, mam na myśli psychozę piramidalną, jaka rozwija się na bazie pogoni za orgazmem.
    OJCIEC (nieco urażony) Wydaje mi się, że Sławusia te rzeczy jeszcze nie dotyczą.
    PANI PSYCHOLOG I oby jak najdłużej. Dla neurotyka byłoby najlepiej, gdyby w ogóle nie posiadał popędu płciowego.
    OJCIEC Czy pani to mówi na podstawie empirii?
    PANI PSYCHOLOG (w uniesieniu) Najczystszej empirii, proszę pana!
    OJCIEC Wydaje mi się, że pani katastroficzne prognozy są grubo przesadzone. Na razie ze Sławkiem nie dzieje się nic złego. Znowu dobrze się uczy, uspokoił się – wszystko wróciło do normy.
    PANI PSYCHOLOG Proszę jednak pamiętać, że jest to norma pozorna lub, jak pan woli, okresowa. Kiedy się zacznie coś dziać, proszę niezwłocznie przyjść do mnie z dzieckiem.
    OJCIEC (chłodno) Nie omieszkam.

    LAT 15
    Na ulicy
    DAREK Cześć, Sławek!
    SŁAWUŚ (nieśmiało) Cześć.
    DAREK Jak żyjesz, bracie?
    SŁAWUŚ (rozpromienia się; w duchu “Bracie? Czy ja dobrze słyszę? Powiedziałeś: bracie?”; usiłuje nadać twarzy chłodny wyraz) Normalnie. A co u ciebie?
    DAREK Bez zmian. Śpieszę się na trening.
    SŁAWUŚ Co trenujesz?
    DAREK Taekwon-do. Lecę. Cześć!

    Wieczorem
    SŁAWUŚ zapisuje całą kartkę różnymi wersjami ortograficznymi nazwy taekwon-do.

    Lekcja języka angielskiego w L.O.
    PANI PROFESOR Sławek!
    SŁAWUŚ (wyrwany z zamyślenia) Słucham!
    PANI PROFESOR Powtórz.
    SŁAWUŚ (nie wie, o co chodzi)
    PANI PROFESOR Dlaczego nie uważasz?
    SŁAWUŚ Bo… mnie to wszystko nudzi.
    PANI PROFESOR (oburzona) Jak to: nudzi? Uczyłeś się przedtem angielskiego?
    SŁAWUŚ Tak.
    PANI PROFESOR Jak długo?
    SŁAWUŚ (od niechcenia) Siedem lat.
    PANI PROFESOR (zaszokowana) Zostaniesz po lekcji. A teraz bądź przynajmniej dobrze wychowany i nie zajmuj się innymi rzeczami w czasie angielskiego. (zabiera SŁAWUSIOWI kartkę, na której coś pisał)
    SŁAWUŚ (z protestem w głosie i łzami w oczach) To nie są żadne inne rzeczy, tylko właśnie angielski. Proszę mi to oddać!
    PANI PROFESOR Spokojnie – przecież widzę. Doskonale się składa – od ręki sprawdzę, na jakim poziomie się znajdujesz.
    SŁAWUŚ (jak wyżej) To są moje prywatne notatki!
    PANI PROFESOR (kokieteryjnie) Prywatne – po angielsku?
    SŁAWUŚ (zrezygnowany siada i kryje twarz w dłoniach; uszy mu pałają)
    PANI PROFESOR (z każdą chwilą coraz bardziej zmieniając się na twarzy, odczytuje następujący czterowiersz:)
    Oh, be my brother, do agree,
    Save me from guillotine!
    Oh, Christ, oh, will you recede from me
    My everlasting sin?
    (usiłując nadać swoim słowom ton obojętny, zwraca SŁAWUSIOWI kartkę) Możesz nie chodzić na moje lekcje. Ja cię niczego więcej nie nauczę. Tak, zdecydowanie będzie lepiej, jeśli nie będziesz przychodził na angielski.

    Six days later
    DAREK Halo, Sławek? Coś ty mi za wiersz przysłał?
    SŁAWUŚ A… to nic tam takiego, tak sobie… a… czytałeś?
    DAREK Coś tam próbowałem, ale nic z tego nie rozumiem.
    SŁAWUŚ To lepiej.
    DAREK Co mówisz? Halo!
    SŁAWUŚ Nic, nic. Tak tylko żartowałem. A jak tam taekwon-do?
    DAREK W porządku. Zapisz się, nie pożałujesz!
    SŁAWUŚ (spłoszony) Ja?
    DAREK No pewnie. Trochę się rozwiniesz fizycznie. Lepiej byś poćwiczył, zamiast pisać jakieś wiersze.

    W Poradni Zdrowia Psychicznego
    OJCIEC (zasapany, zrozpaczony) Pani magister! Pani magister! Doszło jednak do najgorszego. To już chyba… piramida…

    LAT 16
    Szpital Psychiatryczny w Choroszczy koło Białegostoku
    (W dwuosobowej salce leżą na łóżkach dwaj kilkunastoletni chłopcy. Trwają jakby w uśpieniu: mają zamknięte oczy, ale ich ręce zajęte są niemrawym, łagodnym drażnieniem członków)
    (PROFESOR wprowadza grupę PRAKTYKANTÓW – studentów medycyny)
    PROFESOR Proszę państwa, mamy tutaj dwa przypadki obsesji masturbacyjnej. Chory potrafi to robić nawet przez cały dzień, co prowadzi do poważnych otarć wewnętrznej powierzchni napletka oraz do obrzmienia członka (elephantiasis masturbica). Stosujemy terapię dwupoziomową. Na poziomie fizjologii działamy lekami znoszącymi popęd płciowy. Jak państwo widzicie, efekty są połowiczne. Na poziomie psychiki zamierzamy poprzez hipnozę zohydzić pacjentowi kontakt z własnym penisem. Rodzaj terapii wstrząsowej nie został jeszcze wybrany. Tych chorych będziecie państwo mogli oglądać w odstępach tygodniowych. Dziękuję, przechodzimy dalej.

    PIOTRUŚ Ej, ty, Sławuś! Czemu się nie brandzlujesz?
    SŁAWUŚ Bo mi się odechciało.
    PIOTRUŚ Co, może mi powiesz, że cię nie podniecam?
    SŁAWUŚ A żebyś wiedział, że nie.
    PIOTRUŚ (staje okrakiem nad SŁAWUSIEM) Może mi powiesz, że widziałeś większego?
    SŁAWUŚ Ja prawie w ogóle nie widziałem nagich kutasów, tylko w slipach.
    PIOTRUŚ W slipach?
    SŁAWUŚ Oj, nudny jesteś, Piotruś. Jak mówię, że w slipach, to w slipach. Załóż slipy. To będę miał skalę porównawczą i powiem ci, czy widziałem większe.
    PIOTRUŚ (zakłada i prezentuje się) No i jak?
    SŁAWUŚ Przeogromny. Największy, jakiego widziałem w życiu. Ale masz cudowną pałę, ale pała, ale pa… zlałem się.
    PIOTRUŚ To niesprawiedliwe. Następnym razem ty będziesz w slipach.
    SŁAWUŚ Doskonale, ale w twoich.
    PIOTRUŚ OK. A potem ja w twoich. I tak na zmianę.
    SŁAWUŚ Wiesz co, Piotruś? Pieprzenie cię lubię.
    PIOTRUŚ Ja ciebie też, Sławuś. Pocałuj mnie i obejmij.
    PIOTRUŚ Przestań już pieścić tę pocztówkę. To od kumpla?
    SŁAWUŚ (wniebowzięty) Po raz drugi zwrócił się do mnie “bracie”…
    PIOTRUŚ Dużego ma? Oczywiście w slipach?
    SŁAWUŚ (jak wyżej) Więc ja mam starych kumpli, którzy za mną tęsknią…
    PIOTRUŚ Próbowałeś coś z nim?
    SŁAWUŚ (oburzony) No wiesz?!
    PIOTRUŚ No to co to za kumpel, jak z nim nic nie miałeś?
    SŁAWUŚ Piotruś, bo jak ci faknę…
    PIOTRUŚ (fika koziołka z rozbawienia) Cała przyjemność po mojej stronie!
    SŁAWUŚ Milcz! Ja go kocham.
    PIOTRUŚ I chcesz mu to napisać?
    SŁAWUŚ Raz kozie śmierć. Wahałem się, wahałem, tchórzyłem – i teraz siedzę w tej celi z takim zboczeńcem Piotrusiem.
    PIOTRUŚ A ja z takim walitrampkiem Sławusiem.
    SŁAWUŚ Powiedz, jak myślisz: jak on to przyjmie?
    PIOTRUŚ Na pewno nie tak naturalnie, jak ja bym to przyjął. No ale ja jestem umysłowo chory, nie zapominaj. Od ludzi zza parkanu nie masz co oczekiwać takiej tolerancji jak od swojego.
    SŁAWUŚ Jakiś ty tam mój! Darek jest mój, nie ty.
    PIOTRUŚ Twój – a zwali z tobą? Nie zwali. Obawiam się, że będziesz musiał zostać tutaj, żeby mieć z kim walić.
    SŁAWUŚ Piotruś, jakiś ty ordynarny.
    PIOTRUŚ Ordynarny? W porządku, porozmawiajmy o filozofii Kanta. Albo o gnostykach. O nowej erze.
    SŁAWUŚ Ale potem zwalimy, dobrze?

    PROFESOR (do PRAKTYKANTÓW) Niestety, proszę państwa, w ciągu minionego tygodnia sytuacja się skomplikowała. Pacjenci zaczęli ze sobą współżyć. Psychiatria na obecnym etapie rozwoju jest bezsilna.

    LAT 17
    Z powrotem w domu
    SŁAWUŚ (kartkuje “Quo vadis” i przypomina sobie fragmenty dotyczące Eunice; jednocześnie w “Nocach i dniach” zaznacza karteczkami rozdziały poświęcone Celinie Katelbinie)
    MATKA (widząc te tytuły u syna na kolanach wybucha płaczem; jedynak już nie zostanie noblistą, jak sobie wymarzyła i do czego usilnie dążyła)

    DAREK (pokazuje OJCU list) Dostałem ten list od Sławka w tamtym tygodniu.
    OJCIEC (czyta:) Okrutny! Milczysz. Duszę całą wylałem na papier i żadnej odpowiedzi. Otóż wiedz, że nie będę się więcej poniżać i prosić, tylko się zemszczę. Ale jeszcze nie teraz. Spokojnie poczekam, aż skończysz te swoje studia, ożenisz się, spłodzisz śliczne dziateczki. Poczekam, aż trochę podrosną. I wtedy dopiero się zjawię. Wyrwę cię z objęć kochającej żony, dzieciom zabiorę ojca. A ty nie znaj dnia ani godziny i drżyj! Niech każdy zakapturzony typ w ciemnym zaułku wydaje ci się wykonawcą mojej kary. “Zgiń, przepadnij, ty diable z anielską twarzą, jak ja ginę przez ciebie. Celina”. (po namyśle) Cóż… Dziękuję, że mi to pokazałeś. Chyba lepiej będzie, jeśli Sławek cię więcej nie zobaczy…

    LAT 18
    SŁAWUŚ osiągnął pełnoletność. MATKA osobiście, w prezencie urodzinowym, zaprenumerowała synkowi magazyn “Inaczej”. SŁAWUŚ poczytał, poczytał, popatrzył na zdjęcia, pomyślał i wypełnił kupon ogłoszeniowy:
    Osiemnastolatek pozna przyjaciela lubiącego intensywną wspólną masturbację.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    MARCIN KRZESZOWIEC
    (“Inaczej” 1995)

  • Gejowski chat w czasie swiat

    Chciałem napisać dzisiaj o świętach, o samotności i o tym jaki gej jest. W dniu wigilii rozmawiałem na ircu z kilkoma znajomymi. Ciekawy jest fakt, że większość z nich nie lubi świąt. Są przygnębieni. Dlaczego? Mam własną teorię na ten temat.

    Otóż święta promowane są jako święta rodzinne. Przy wigilijnej kolacji zasiadają bliskie nam osoby. Rodzina, mąż i żona, dzieci, rodzice, dziadkowie, czasem chłopak ze swoją dziewczyną. Czy znajdzie się rodzina, która zaakceptuje przy wigilijnym stole syna i jego chłopaka? Myślę, że nie. Więc dlaczego gej ma lubić święta? Jego ukochany jest gdzieś daleko, patrzymy w TV, na filmy, w których miłość unosi się wokół wigilijnego stołu i cierpimy, że nas to nie dotyczy. Pewnie spotykamy się później i może być fajnie, ale nachodzą nas myśli o tym wszystkim, czego gej nigdy mieć nie będzie. Prawdziwej własnej rodziny. Nie oszukujmy się, homoseksualiści mogą stworzyć związek partnerski, mogą żyć na prawach rodziny w rozumieniu prawa, ale nie stworzą prawdziwej rodziny. To zawsze będzie namiastka. A geje, którzy lubią święta? Co nimi kieruje, co w nich znajdują? Nie wiem.

    Gej może też w poszukiwaniu szczęścia udać się na kanał #gaypl. I co tam znajdzie? Najpierw chciałem pokazać wam zapis fragmentu tego co działo się we wigilię, ale po namyśle zrezygnowałem. Dawno nie widziałem takiego nagromadzenia wulgarności w ciągu raptem kilku minut. Zastanawiające jest to, że żaden z operatorów nie wykorzystał swoich uprawnień do przywołania do porządku uczestników rozmowy. No chyba, że to nic zdrożnego, w końcu może jestem przewrażliwiony.

    Wigilia na #gaypl. Ludzie opamiętajcie się, ja rozumiem, że to kanał dla wszystkich, że można mówić o wszystkim, ale jednocześnie, kreujecie w ten sposób swój wizerunek. Zaglądają tu ludzie nie tylko z Polski, także Polacy będący za granicą, nie tylko geje, także hetero, sam rozmawiałem z kilkoma. I co sobie pomyślą o polskim geju… Gej nie lubi świąt, nie było na ircu w wigilię, miłości, radości. Było wulgarnie, po chamsku. Irc jednoczy ludzi. W wigilię geje na ircu zjednoczyli się w tym kto komu dosadniej dołoży.

    Nie wiem kto to jest GOFER, ale ma facet zdolność do skupiania na sobie uwagi, a koledzy zamiast zignorować go i skupić się na tym co w tym dniu najważniejsze, szczególnie dla nas, poddali się jednemu czlowiekowi. Mam cichą nadzieję, że był to ewenement, ale jak ktoś trafił pierwszy raz na kanał, i właśnie w tym momencie, to dostał piękny prezent. Z jednej strony burzy to wizerunek geja lansowany przez kino, a więc zniewieściałego faceta z pudelkiem, tu nagle okazało się, że są też “prawdziwi faceci” o niewyparzonej gębie. Na kanale #gaypl spotykam się również z heteroseksualistami, odwiedzają ten kanał, bo szukają wartościowych ludzi. Dlaczego tu? Bo gej jest także postrzegany jako lepiej wykształcony, o dużym poczuciu estetyki, wysublimowanym smaku. Nie szukają partnera do łóżka, szukają wartościowego, o ciekawej osobowości, partnera do rozmowy. Czasem mogą się zniechęcić. Zmienić zdanie. A przecież mówimy tyle o tym, żeby nas akceptować.

    Może źle, że to wszystko opisałem. A może, ktoś spojrzy teraz z dystansu, na fragment życia na ircu i zastanowi się, koniec roku to czas refleksji. Ja życzę Wam, więcej szacunku, dla siebie i innych, więcej miłości i żeby nie mówili o nas tak jak nas mogą widzieć, bo nigdy nie zostaniemy zaakceptowani.

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    orfeusz

    MACIEJ
    (“Maciek – strona domowa” 1999)

  • Ognista Mira

    Nastała na dobre era Internetu i różnych portali społecznościowych i randkowych. Jan wreszcie mógł bez wychodzenia z domu, czy z pracy, szukać kolejnych zdobyczy. Obserwował różne nicki, różne dane, wreszcie wyuczona i ugruntowana na różnych kursach umiejętność prowadzenia rozmowy stwarzały nieograniczone wręcz możliwości. Do tego poznał ułatwienia, jakie dają telefony komórkowe. W czasach jego młodości telefon był, ale na cały blok mieszkalny przypadał jeden, niekiedy dwa aparaty. Żeby z kimś porozmawiać chodziło się do sąsiadów, dlatego dzwoniło się w naprawdę ważnych sprawach. A teraz?

    Budkę telefoniczną każdy miał w kieszeni, albo w torebce… Początki były jednak trochę trudne, dopiero kiedy wdrożył całe swoje doświadczenie, wyczucie potrzeb pań – zaczął odnosić sukcesy. Umawiał się z kobietami w swojej ulubionej knajpce, bywał tam tak często, że kelnerka dobrze poznała jego potrzeby i podawała kawę bez pytania. Jan siadał zawsze przy tym samym stoliku, jeśli był wolny i spokojnie czekał na kobietę, z którą był umówiony. Spotkania te przebiegały różnie. Raz trwały godzinę, innym razem pół, albo i dwie. Niekiedy jechali do pobliskiego parku i tam spacerowali rozmawiając o wszystkim i niczym. Bywało, że udało mu się pocałować kobietę, a nawet sprawdzić jędrność biustu, ale też niektóre były gotowe pojechać z nim do hoteliku na godziny.

    Pewnego razu pomyślał, że dobrze by było spróbować seksu z jakąś nową nieznajomą, ale o gabarytach znacznie przewyższających te, które miał pod sobą do tej pory. Na jednym z portali randkowych wyszukał odpowiednią kobietę, umówił się, podając jedyny cel spotkania. Nie odmówiła, wręcz przeciwnie – sama też tego szukała. Na parkingu przed dyskretnym hotelikiem na godziny wysiadła około czterdziestoletnia, duża brunetka, Mira. Twarz bardzo ładna i reszta też niczego sobie. Była grubaską, ale w sumie dość kształtną, proporcjonalną i apetyczną, jednak jej waga odbiegała znacznie od przeciętnej i to prawie dwa razy! Zaprosił dziewczynę do pokoju, zwarli się w gorącym pocałunku, ledwo mógł objąć ją rękoma. Zaczął od rozpięcia guzików bluzki i biustonosza. Obfity biust wylał się na zewnątrz, był naprawdę duży. Popchnął Mirę na łóżko, położył się obok, zajął się sterczącymi już sutkami. Musiał używać obu dłoni, jedną nie był w stanie przytrzymać wielkich cyców. Podniósł się z posłania, uklęknął między rozłożonymi nogami, miętosił obie przelewające się na boki piersi.

    Mira nie próżnowała, z wprawą rozpięła pasek spodni mężczyzny, potem rozporek i wyłuskała penisa Jana. Popatrzyła z uznaniem, uśmiechnęła się.

    – To mój wymarzony rozmiar – stwierdziła – wymarzony, bo nigdy podobnego nie miałam w sobie, ani nawet nie widziałam na żywo, w naturze, ale zawsze miałam nadzieję, że znajdę mężczyznę z takim sprzętem…

    – Możesz się nim spokojnie zająć, kwadrans temu kąpałem się.

    – No to zdejmuj portki, nie lubię ciasnoty. Też niedawno wyszłam z wanny. Jeszcze muszę ci coś wyznać. Mam jedną, taką głupią tajemnicę… Jak jestem podniecona zaczynam używać brzydkich wyrazów…

    – Nie przeszkadza mi to, a teraz wyskakuj z kiecki, chcę zobaczyć twoją cipkę i poznać jej smak.

    Szybko się rozebrali, nadzy położyli na łóżku. Jan podziwiał jej wielkie ciało, ale zaskoczony stwierdził, że była w sumie bardzo proporcjonalnie zbudowana, po prostu była duża! Każdy ruch powodował falowanie wałków tłuszczu, biust kołysał się majestatycznie, patrząc na niego dużymi talerzykami brodawek. Jan zsunął się na podłogę, rozchylił nogi kobiety i przypatrywał się idealnie gładkiej i o dziwo niewielkiej cipie. Jeszcze bardziej rozszerzył uda Miry i polizał pipkę. Pachniała dobrymi perfumami, poczuł też zapach jej soków. Znowu liznął, tym razem głębiej.

    Głośne westchnienie upewniło go, że kobieta tego typu pieszczot też potrzebuje. Język zaczął harcować na i w cipce, lizał delikatne wargi, ssał coraz bardziej wyraźny guzik łechtaczki. Mira oddychała głośno i sapała, co chwila pojękiwała z rozkoszy. Jan wcisnął w ciasną cipę palec, potem drugi. Ona naprawdę była ciasna! Wsuwał i wysuwał palce coraz szybciej, nie przestając lizać z każdą chwilą coraz bardziej mokrej pipki. Mira tłumiła swoje krzyki poduszką, podrzucała biodrami w momencie orgazmu, rękoma przyciskając do swego krocza głowę Jana.

    – Tak, tak, liż mnie, kurwa, ssij! Ruchaj mnie palcami, ja pierdolę, to jest super – wydyszała – wsadź mi w dupę! Nie przestawaj… Do kurwy nędzy, pierdol mnie mocno, ruchaj, wpierdol te paluchy do środka, o kurwa, zaraz się chyba zesram, tak, tak, ruchaj mocno! Tak, rozjeb mi pizdę, nie przestawaj!

    Jan nie mógł złapać oddechu, niemal siłą wyrwał się z uścisku mocnych ud i rąk. Podniósł się, na ile mógł zarzucił nogi Miry na swe ramiona i wtargnął w podniesioną i wypiętą dupę po same jajka. Rozpoczął swój normalny rytm – mocno, równomiernie i nie za szybko, metodą tłoka parowego. Kobieta nie panowała już nad sobą, wyła i krzyczała w poduszkę, w pewnym momencie podrzuciła całym ciałem odpychając Jana, który z cmoknięciem opuścił gościnną dziurę, wyprężyła się i ucichła. Zaczęła drżeć jak w febrze, mężczyzna zafascynowany patrzył, jak trzęsą się jej wszystkie fałdy, dłońmi szarpała prześcieradło, wzrok miała nieobecny. Po dłuższej chwili usiadła na łóżku i popatrzyła na mężczyznę.

    – Ale jesteś ogier, nie żałuję, że się z tobą umówiłam. Żonę też tak ruchasz?

    – Nie mam żony, niestety, dlatego chcąc seksu muszę go szukać.

    – No i znalazłeś – uśmiechnęła się.

    – Tak, znalazłem i też nie żałuję. A ty nie bzykasz się, że masz tak ciasną cipkę?

    – Po pierwsze to nie mam dzieci, po drugie – znaleźć chętnego na seks z grubaską nie jest tak prosto, najczęściej odzywają się jakieś zboki, albo gówniarze szukający przygód, a ja potrzebuję dobrego seksu, takiego jak z tobą. Ale nie gadaj już tyle, dawaj mi swego kutasa, bo chyba opada – objęła dłonią penis Jana i rozpoczęła masaż, pomagając sobie ustami.

    Doprowadziła go do odpowiedniego stanu, położyła się na plecach i rozłożyła nogi, masując sobie pipkę

    – A teraz wyruchaj mnie! Nie kochaj się ze mną, tylko mnie mocno zerżnij, wydymaj moje grube ciało, żebym nie mogła złapać tchu, żebym wrzeszczała i wiła się pod twoim kutasem, żebym zsikała się z rozkoszy, ładuj w mą pizdę swego chuja, niech ją rozedrze – złapała Jana za stojącą pałę i sama wsunęła ją w cipę.

    – Jak sobie życzysz, postaram się.

    Ponownie zaczął swoją pracę. Jego tłok posuwał gorącą w środku i mokrą pipę, czuł, jak pulsują jej ciasne ścianki, jak prawie zasysała go w siebie. Jajka odbijały się od zmoczonego sokami tyłka, Jan dymał Mirę tak, jak chciała. Patrzył na galaretowate ciało, falujące w rytm jego pchnięć, na piersi rozlane po obu stronach klatki piersiowej, które podtrzymywała, żeby nie sprawiały bólu; coraz wyżej podnosił jej nogi. Oczy kobiety zachodziły mgiełką, głośno i szybko oddychała, szczerząc przy tym zęby i pojękując. Przyspieszył jeszcze ruchy, z jeszcze większą siłą wchodził w ciasną pizdę, pchał do końca. Mira wrzasnęła, (szybko nakrył ją poduszką), zaczęła się znowu trząść, rzucać całym swym dużym ciałem, znowu dłońmi targała prześcieradło. Udało się Janowi obrócić ją na brzuch, zmusić, żeby wypięła swój tyłek. Znowu załadował w ciemną dziurkę, znowu pchał do końca. Trzymał dłońmi wielką dupę, żeby nie uciekała, ale ona sama nabijała się energicznie na kutasa. Dał jej klapsa, patrząc na mini tsunami, które rozeszła się po pośladku. Znowu klaps i głośny jęk , jeszcze jeden i jeszcze jeden. Podziwiał czerwoną od razów i podskakującą pupę trzęsącą się wesoło po każdym kolejnym uderzeniu…

    Kolejna fala orgazmu ogarnęła kobietę, tym razem nie wrzeszczała, tylko upadła na bok, jakby zemdlała i wpadła w dygot połączony z sapaniem i rzężeniem. Jan nie widział jeszcze takiej reakcji u żadnej ze swych kochanek. Leżąca na boku Mira drżała coraz bardziej, udało się Janowi jedną jej nogę podkurczyć, drugą wyprostować. Siadł na grubym udzie, podniósł półdupek, skierował kutasa na cipkę i znowu załadował z całą mocą. Kobieta zaczęła wariować, leżąc na boku, mając w pipie wielkiego kutasa rzucała głową, biła nią w poduszkę, usiłowała podrzucać biodrami, ale siedział na udzie, więc nie zrzuciła go z siebie. Jan błyskawicznie zmienił dziurki, czuł, że dochodzi. Po kilku ruchach w drżącej dupie wyrzucił z siebie gorący strumień spermy. Skurcze orgazmu były bardzo intensywne; nie wiedział dlaczego, ale podniecała go ta dziewczyna, wpompował w nią resztę nasienia i bezsilny upadł obok prawie nieprzytomnej Miry. Musiało minąć kilka minut, żeby mogli zacząć normalnie funkcjonować. Oddechy wyrównały się, drżenie ustało.

    – Jednak jesteś naprawdę dobry jebaka – stwierdziła z uznaniem – cipka i tyłek będą o tobie bardzo długo pamiętać. Nie przypominam sobie nikogo takiego, jak ty, choć może niezbyt wielu, ale kilku facetów jednak w sobie miałam…

    – Ty też jesteś zdolna! Każdy normalny mężczyzna mając pod sobą taką ciasną pipkę musi być zadowolony. No i twoja pupa – jest rewelacyjna, patrz, jeszcze z niej leci!

    – Musiałeś wlać chyba wiaderko tej spermy, że jeszcze ją czuję – potarła tyłek ręką – ale nie znam jej smaku – włożyła mokre palce do ust.

    – O, słodka, musiałeś coś słodkiego jeść dłuższy czas. Ale daj spróbować ze źródełka – mówiąc to chwyciła go za przyrodzenie i wsadziła oklapniętego kutasa do ust.

    – Mirusia umie postawić go w pionie, zobaczysz, daj mi tylko odrobinę czasu.

    Rzeczywiście umiała. Bardzo szybko penis wypełnił jej usta i choć nie wkładała go tak głęboko, jak niektóre inne kobiety, które znał, to jednak dawała wiele wyrafinowanej rozkoszy. Zmienił pozycję. Klęcząc nad jej wielkim biustem ujął obie piersi w dłonie, napluł między nie i wsunął kutasa. Otulił go cieplutkimi cyckami i posuwał, jak ciasną pipkę. Przesunął się trochę, dociskając dziewczynę do wezgłowia łóżka, żeby Mirka podniosła głowę. Mając przed sobą jej twarz popchnął mocniej. Penis wysunął się spomiędzy biustu i wszedł całą główką do ust, gdzie czekał już na niego zwinny języczek. Pompował dalej, aż poczuł, że nadchodzi kolejny orgazm. Mira doprowadziła do wytrysku już nie tak potężnego, jak chwilę wcześniej, ale też dużego. Połknęła większość spermy, część wypluła na dekolt i rozsmarowała na swych potężnych cycach, tłumacząc, jak większość jego kochanek do tej pory, że to najlepszy balsam na kobiece ciało!

    Porozmawiali z Janem jeszcze chwilę, rozstali się z uśmiechem obiecując sobie kolejny taki seksualny seansik. Jednak nie spotkali się więcej, czego Jan nie mógł długo odżałować

     

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    Jan Sadurek
  • Ola i jej siostra

    Mając pewne doświadczenie w postępowaniu z dziewczynami i młodymi kobietami, przy jego wdzięku osobistym, takcie i delikatności – Jan nie miał już żadnych problemów ze znalezieniem kochanki. Często z kolegami odwiedzał pewien internat, gdzie mieszkały pielęgniarki, niektóre już pracowały, inne jeszcze uczyły się w ramach Ochotniczych Hufców Pracy (OHP, była kiedyś taka organizacja, stwarzająca młodym ludziom możliwość kształcenia się, rozwoju i zarobku; wyjaśniam to dlatego, że piszę teraz o końcówce lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku!). Junaczki były bardzo różne, z miast i miasteczek, z małych wiosek. Dla wielu pobyt, nauka i późniejsza praca w dużym mieście była swego rodzaju nobilitacją, szansą na wyrwanie się ze swego zamkniętego środowiska. Jan poznał kilka z nich. Dziewczyny były bardzo zadowolone i dumne z tego, że interesował się nimi sympatyczny, przystojny student, chętnie się z nim umawiały. Jak się później dowiedział – robiły zakłady, która szybciej go uwiedzie, zaciągnie do łóżka…Wygrała Jadzia – przespała się z nim, kiedy przyszedł w odwiedziny do jej koleżanki, ale udało się Jadzi zaciągnąć chłopaka do swego pokoju i tam oddali się namiętnemu seksowi!

    Zbliżały się święta wielkanocne, dwie dziewczyny zapraszały go do siebie, do domu, z kolei inna chciała spędzić święta u niego. Spotykał się raz z jedną, raz z drugą, potem znowu z inną i znowu… Wychodzili do kina, oglądał te same, bardzo nudne (na które prawie nikt nie chodził) filmy po kilka razy, tylko po to, żeby być z którąś w ciemności. Wsuwał rękę w krocze, pieścił je i gwałtownie wdzierał się do środka. Osiągały orgazm, albo i nie – nie wiedział, kiedy udawały. Rozpinał rozporek, wyciągał swego wielkiego przyjaciela, nakłaniał dziewczynę do seksu oralnego. Podziwiały wielkość i tęgość jego penisa, ale ssały go zawzięcie, w większości starały się połykać cały ejakulat (ale głupia nazwa!), ale też niektóre w momencie, kiedy czuły, że trzymany przez nie kawałek mięcha zaczyna się prężyć i jeszcze bardziej twardnieć – odsuwały się na bok, lub tryskającą strużkę kierowały na siebie, na twarz lub dekolt. Oczywiście spryskiwały się spermą w pokoju internatu, nie w kinie!
    Zaliczał je – jak mówił – jak chciał, zapatrzone w jego oczy oddawały się bez większych oporów, mając nadzieję, że zatrzymają go przy sobie, że zawiozą w swe strony, pochwalą się przystojnym studentem rodzinie, znajomym, a przede wszystkim przyjaciółkom (żeby pozieleniały z zazdrości!); ale on je cynicznie wykorzystywał. Oddawały nie tylko swe młode, niektóre bardzo zgrabne, atrakcyjne i piękne ciała; oddawały też część tego, co przysyłały ich rodziny w paczkach. A on żarł wszystkie szynki, kiełbasy, jajka, placki i inne babki i ciasta, wzbudzając tym ich zachwyt i jeszcze większe oddanie. Na przykład Ola, dziewczyna może niezbyt urodziwa, ale niesamowicie zgrabna, mająca ciało i figurę modelki, próbowała usidlić Jana na różne sposoby. Karmiła go, dożywiała, przywoziła z domu frykasy, które on dosłownie pochłaniał, ale też trzeba przyznać, że dzielił się nimi z kolegami z roku, mieszkającymi w akademiku. Biedaczka sądziła, że już jest jej, że będzie mogła przedstawić go rodzinie i znajomym, przecież już tyle czasu byli razem (w jej mniemaniu, a przecież Jan w tym czasie spotykał się z kilkoma innymi dziewczynami!), więc są parą. Wcześniej nie doszło do żadnego zbliżenia, poprzestawali na pocałunkach.
    Ola oczekiwała jednak czegoś więcej, dlatego nie robiła problemów, kiedy chłopak podczas spaceru nad jeziorem nagle objął ją w pól, przycisnął do siebie, pocałował i złapał za cipkę. W sumie czekała na to, chciała oddać się cała temu, którego uważała za swą miłość… Opadła na kolana, pomału i delikatnie wyciągnęła sterczącego jak zwykle w takich sytuacjach przyjaciela Jana i objęła go ustami. Lizała nabrzmiałą główkę, masturbowała go dłonią.

    – Ale jesteś duży! Jeszcze takiego nie widziałam! – z zachwytem kontynuowała swoje działania – Bardzo mi się podobasz!
    – Jestem duży? Inni byli mniejsi? To ilu ich było, że tak dobrze znasz rozmiary kutasa? – chciał wykorzystać sytuację.
    – No co ty, przecież nie jestem dziwką! A pieprzyłam się raptem z kilkoma chłopakami na wiosce…
    – Puszczałaś się z innymi? Każdemu dawałaś dupy? – przerwał jej tłumaczenia. – Odwróć się, jeśli jesteś taka „wyzwolona”, to to też się tobie spodoba!
    Szybkim ruchem poderwał do góry jej spódniczkę, przesunął na bok wąziutki materiał majtek i wdarł się w mokrą cipkę.
    – Auć, to boli! – Ola próbowała odsunąć się od chłopaka – bądź delikatny!
    – Nie będę, zerżnę cię jak dziwkę, jak wiejską cichodajkę, która wystawia dupę każdemu chętnemu – to mówiąc wyszedł z cipki i wtargnął w kakaowe oczko.
    Nie zważając na początkowe protesty dziewczyny dymał ją, aż poczuł, że poddaje się rytmowi jego ruchów i pojękuje z rozkoszy, w końcu się spuścił i zmęczony oparł o drzewo.
    – Jesteś cham! – Ola nie miała wątpliwości – a ja cię uważałam za swego chłopaka, za narzeczonego nawet!
    – Widocznie nie zasłużyłem na ciebie – wysapał Jan – ale i tak nie będziemy się już spotykać, znajdź sobie innego faceta, ja nie zasłużyłem…
    – Ale ja cię kocham! – Ola nie dawała za wygraną, ocierając zły płynące z jej zakochanych oczu – chcę, żebyśmy byli razem!
    – Ale ja nie chcę, mam inne plany na życie… A ty poznasz kogoś wartościowego, zwiążesz się z fajnym chłopakiem, a nie z takim łajdakiem, jak ja…
    Jakże prorocze były jego słowa! Trochę więcej niż rok później dostał zaproszenie od jednego z przyjaciół na jego ślub. Jakież było zdziwienie Jana, kiedy na zaproszeniu zobaczył imię i nazwisko Oli! Pojechał, bawił się doskonale. Ola wyglądała obłędnie, pan młody też nie ustępował swej żonie. W kościele Jan zwrócił uwagę na młodą dziewczynę, podobną bardzo do panny młodej, uznał, że to jej siostra i bardzo się ucieszył, kiedy okazało się, że na weselu mają miejsca obok siebie. Kilka razy poprosił ją do tańca. Mirka – tak miała na imię – okazała się dobrą tancerką, nawet przy szybszych kawałkach dzielnie trzymała się swego partnera. Wszyscy dobrze się bawili, Mirka szalała na parkiecie, co chwila zmieniając tancerzy. Krótko po oczepinach, w trakcie wolnego kawałka przytuliła się mocniej do Jana.
    – Słyszałam, że jesteś dobrym jebaką, to prawda? – bez ceregieli zadała chłopakowi pytanie.
    – Bo jeśli tak, to ja też chcę poznać twoje umiejętności!
    Jana zamurowało. Dziewczyna była młoda, ładniejsza od siostry, choć jej figura pozostawiała wiele do życzenia: duży biust, niski wzrost, trochę za szerokie biodra, stercząca, wypięta pupa… Może koneserowi latynoskiego typu urody przypadła by do gustu, ale Jan wolał szczuplejsze kobiety.
    – Dziewczyno, jesteś za młoda, nie będzie nic z pokazu umiejętności.
    – Za młoda? Skończyłam dziewiętnaście lat, więc chyba mam pełne prawo do dysponowania swoim ciałem, prawda? Chcę ciebie, bo Ola nie raz mówiła mi, jak się ruchaliście! Teraz ona ma męża, a ja nie mam nawet chłopaka!
    – Jeśli tak stawiasz sprawę, to OK, wyjdź za chwilkę z sali, będę czekał pod jesionem z prawej strony, wiesz gdzie?
    – Przyjdę tam za pięć minut.
    Jan wypił kieliszek wódki, porozmawiał chwilkę z którymś z weselnych gości i wyszedł na zewnątrz sali. Zapalił papierosa, chłodne, rześkie powietrze ocuciło go trochę. „Co ja tu robię?” pomyślał, „za moment wpierdolę się w jakieś gówno”. Mirka była punktualnie.
    – I co dalej, kowboju? Nadal jesteś taki… twardy?
    – Przekonaj się – rozpiął rozporek spodni – masz tyle odwagi?
    – Phi, żadna sztuka, nie raz to robiłam – dziewczyna nie traciła rezonu patrząc na wielką pytę – mogę ci obciągnąć, jak żadna do tej pory! Nawet z takim wielkim sobie poradzę… Mam nadzieję…
    – Wystarczy, że zrobisz mi loda dopiero jak wrócę do hotelu. Teraz wypnij się do mnie tym swoim pulchnym tyłeczkiem, mam ochotę znaleźć się między tymi pośladkami.
    – Ale ja bym jednak chciała najpierw cię spróbować, bo nie wiem, jak smakujesz, daj mi go – mówiąc to cały czas go onanizowała dłonią.
    Już klęczała przed chłopakiem, trzymała w dłoni sterczącą, pulsującą pałę i pomału próbowała wsunąć ją w usta. W końcu, choć nie bez problemów zrobiła to. Jan musiał przyznać, że była w fellatio rewelacyjna. Nie potrafił określić, na czym to polegało, ale wrażenie było niesamowite. Zastanowił się nawet przez chwilkę, czy dać jej tak skończyć, czy w końcu zerżnąć Mirkę w tyłek. Prawdę mówiąc był jednak bardzo ciekawy, jak będą się trzęsły pośladki dziewczyny w czasie, kiedy będzie ją posuwał. Odsunął ją od siebie, podniósł z klęczek, odwrócił, podniósł spódniczkę, chciał przesunąć na bok jej figi, ale nie miała ich na sobie. Jan zaskoczony napluł na dłoń, posmarował śliną ciemną dziurkę i wepchnął w nią jeszcze twardszego i potężniejszego penisa. Nie hamował się, rżnął dziewczynę w dupsko, zachwycał się trzęsącymi się pośladkami, wsłuchiwał w ciche pojękiwania. Cała sytuacja bardzo go podniecała, skończył więc bardzo szybko. Z cichym cmoknięciem wyszedł z pupy, popatrzył na smętnie już wiszącego przyjaciela. Mirka nie czekała, dopadła go i zlizała z kutasa resztę spermy.
    – Naprawdę jesteś dobry, wyruchałeś mnie jak jeszcze nikt, przynajmniej nie pamiętam nikogo lepszego od ciebie. Dobrze, że moja pupa to lubi. Będziemy musieli to powtórzyć.
    – Jeśli przyjedziesz do mnie, to mogę cię znowu zerżnąć, tutaj nie ma mowy, jestem na występach gościnnych, jutro wracam.
    – Ola mówiła, że jesteś sam, że nie masz dziewczyny, więc gdzie się spieszysz? – słyszał lekki smutek w jej głosie.
    – Owszem, sam, ale mam przecież zajęcia, uczelnia, praca, nie żyję samym seksem!
    – Naprawdę szkoda, że to… Wracajmy na salę. Ale w hotelu powtórzymy?
    – Jeśli bardzo chcesz – nie widzę przeszkód.
    Niestety, nie kochali się więcej. Po weselu wrócił do hotelu, wykąpał i położył do łóżka. Wiedział, że Mirka nie zjawi się u niego, bo pojechała z młodymi do domu. Rano, a właściwie w południe zwlókł się z łóżka, spakował i wrócił do siebie. Ani Oli, ani Mirki więcej nie widział…

     

    Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!

    Jan Sadurek